poniedziałek, 17 lutego 2014

Yumi Zouma - Yumi Zouma EP





Cudowna wiadomość: jesteśmy coraz lepsi w hauntologii. Wygląda na to, że możemy zapomnieć o wulgarnej mimikrze ejtisowych fetyszów, której eksplozja w alternatywnym mainstreamie nastąpiła w 2009 (vide: La Roux). Światło dyskotekowej kuli zostało rozszczepione w pryzmacie erudycji kolejnych artystów na całą paletę subtelnych odcieni i półtonów, a Yumi Zouma wydają się dokładać swoją cegiełkę do tego dzieła, albo przynajmniej do tego pretendują. Ejtisowa estetyka nie jest tu bowiem celem samym w sobie, ale pełnoprawnym i wcale nie archaicznym środkiem wyrazu. (Po We Can't Stop chyba można z powodzeniem uznać "smutne disco" za współczesny paradygmat kulturowy.)
Nowozelandzcy debiutanci raczą nas epką, na którą składają się cztery nienagannie napisane sophisti-pop perełki. Każdy hook to powiew świeżości i niewinności. I always give it to you honest, śpiewa Kim i nie rzuca słów na wiatr. Do nostalgicznych nowelek o uczuciach i wspomnieniach nie można by wymarzyć sobie lepszej muzycznej oprawy. Delikatne synthy i gitary na reverbie lokują Yumi Zoumę brzmieniowo gdzieś między Jensen Sportag, Tigercity a Real Estate, może tak mogliby grać Part Time czy Diogenes Club, gdyby pozmieniać im presety.
 A Long Walk Home for Parted Lovers, tytuł otwierającej epkę kompozycji oddaje idealnie panujący na niej nastrój -  kiedy myśli biegną wstecz, starając się ogrzać w gasnącym cieple miłosnego wspomnienia, które, zarazem cieleśnie realne i cudowne, blaknie nieuchronnie. 
Nie blaknijcie, Yumi Zouma, I got my hopes up.

niedziela, 16 lutego 2014

La Femme - Psycho Tropical Berlin




Pisząc teksty na swój debiut po francusku La Femme pewnie pozbawili się możliwości dotarcia do znacznego grona odbiorców, ale prawdopodobnie ocalili też to co w ich twórczości wydaje się być najbardziej intrygujące - duszny, lepki erotyzm, pewna specyficzna dla frankofońskiej kultury niewinna rozwiązłość. Tylko w tym języku charakterystyczna maniera wokalna Sachy Got, śpiewne zawodzenie, sinusoida tembru, przypominająca infantylne przedrzeźnianie albo skandowanie od niechcenia, może nie wypaść karykaturalnie. Trudno mi wyobrazić sobie takie śpiewanie po angielsku, tak jak trudno mi wyobrazić sobie zespół z Brooklynu, który grałby w ten sposób.
Dziwny styl La Femme przywodzi mi na myśl bardziej polską wariację na temat punk rocka i nowej fali - wczesne Lady Pank, Papa Dance sprzed Stasiaka czy Manaam, niż współczesne wyobrażenie na temat muzyki gitarowej. Próba przeszczepienia na polski grunt nowofalowej wrażliwości zaowocowała miejscami nieporadnym, miejscami rozmijającym się z brytyjskimi wzorcami, ale właśnie dzięki temu wyjątkowymi interpretacjami estetyki. Na PTB czuć pewne pokrewieństwo dusz z tamtą wrażliwością. Protest song przeciwko taksówkom pasuje do polskiej alternatywy lat osiemdziesiątych jak ulał (Antitaxi), relacjonowane beznamiętną melorecytacją poszukiwania wrażeń na plaży mogłyby z powodzeniem być epilogiem do Cykadów na Cykladach (Sur La Plage). 
La Femme też wydają się praktykować mutację post punku, zastane schematy naginając do językowej modalności la langue français przekładającej się na figlarność riffów i niewymuszoność hooków. Nowofalową, zimną, "berlińską" formę nasycają psychotyczną, quasitropikalną mgłą - cukierkowe syntezatory i zagęszczające tło gitarowe szumy zdradzają inspiracje shoegazem. Perfekcyjną mieszankę tego wszystkiego mamy w singlowym Nous Etions Deux, pół-żartobliwym pół-serio litanii miłosnych grzechów (c'etait un amour tropical) wyliczanych pokraczną, niefrasobliwą frazą przy akompaniamencie gęsto pracującego basu i syntezatorowej ornamentacji, które po odegraniu ustawowej, "piosenkowej" części reanimowane są na jammujący, eksplorujący uprzednie motywy głębiej epilog. Popowa kompozycja, eksperymentalne dodatki. W tym postulacie La Femme przypominają Velvet Underground, którego brzmienie wskrzeszane jest na PTB kilka razy w dosłownej niemal formie. Inspiracja VU, którą deklaruje co drugi gitarowy zespół jest w kontekście La Femme przydatna do uwidocznienia ich anachroniczności - tak nie brzmią kontynuatorzy czy epigoni VU, tak brzmią ich naśladowcy, nieświadomi kontekstu i historii zespołu, którzy płytę VU dostali od wujka z Ameryki. 
La Femme dzięki swojej pozornej irrelewantności zyskują na atrakcyjności. Trudno ten album do czegoś jasno odnieść, określić, przypisać do sceny czy nurtu, bo istnieje on raczej w kategoriach symulakrów nurtów albo prymitywnych i niepełnych wyobrażeń o nich, jednak to wypaczenie działa ożywczo. Psychotyczny, tropikalny Berlin trudno zlokalizować na mapie, ale ma to miejsce coś z cudowności.



niedziela, 9 lutego 2014

Beyoncé - Beyoncé

Mine dir. Pierre Debusschere


Zupełnie nie rozumiem ludzi traktujących popkulturową instytucję divy poważnie. Beyonce Knowles została już obdarzona bodaj wszystkimi pop tytułami, opisana superlatywami od tyłka po końcówki ombre i zmitologizowana do tego stopnia, że naprawdę nie trudno uwierzyć, że "she woke up like this". Każdy chce być nią, girls love Beyonce i jest to totalnie zrozumiałe, ale odrzucanie włosów  w paradygmacie niezniszczalnej superwoman w moich oczach zawsze ujmowało jej powagi i spychało realną władzę nad rzędem dusz, którą przecież Bey posiada, na dalszy plan, za piszczących die-hard fanów

Jest 2014, dzięki tabloidom już od dawna wiemy, że celebryci to również istoty ludzkie a od jakiegoś czasu dzięki mediom społecznościowym możemy przez chwilę zwrócić ich łaskawe spojrzenie na swoją własną osobę. Sceniczna kreacji Shasy Fierce wydawała mi się absurdalnym zwieńczeniem tej pogoni za perfekcją a i sama zainteresowana zrozumiała chyba w końcu, że to dość rachityczny pomysł. W tej fasadzie było oczywiście dużo rys, przez które oglądaliśmy ciekawsze oblicza Miss Carter niż to nieskazitelnej, scenicznej bestii, a nowym albumem pierwsza dama popkultury postanowiła chyba rozsadzić je od wewnątrz. Justin, Miley a nawet Rihanna kreują swoją markę w równym stopniu poprzez nowe przeboje jak i "wykradzione" nagie zdjęcia, selfie z jointami czy nagrania z policyjnych zatrzymań. Carter postanowiła dotrzymać nastolakom kroku w ekshibicjonistycznym wyścigu, ale w bardziej umiarkowanej, odpowiedniej dla zamężnej trzydziestolatki formie. 


Grown Woman dir. Jake Nava



Beyonce nie uplasowała się przecież na szczycie peletonu tylko dzięki bezgranicznie oddanemu fanbase'owi. Udało jej się to dlatego, że nigdy nie zadowalała się statusem quo. Ostatnie, kolejne zwycięstwo w rankingu Billboardu na najbardziej wpływową personę w muzycznym biznesie, które dzieliła z Jayem, uargumentowane było ich posunięciami wydawniczymi - współpracą Hovy z Samsungiem przy MCHG i wydaniem Beyonce w sieci, bez żadnej promocji. 

Forma wydawnictwa implikuje mnóstwo pytań o rolę wytwórni, o bezpośrednich kanałach komunikacji z odbiorcą, świadczy też pewnie o statusie artystki i jeszcze o stu innych rzeczach, które podsumujmy krótkim - super. Oczywiście Knowles nie była pierwsza, ale była jak dotąd największa. Widzieć gwiazdy największego kalibru eksperymentujące - w jakikolwiek sposób - z formami dystrybucji to zawsze coś pozytywnego. 

Niezapowiedziane wejście z buta wytworzyło od razu poczucie, że obcujemy z czymś rewolucyjnym. Polska blogosfera jak Mesjasza wypatruje WIelkiego Pop Albumu i można by się nabrać, że to właśnie to. Kilkanaście utworów, kilkanaście klipów, rzesza współpracowników ze świata sztuki, ghostwriting Caroline Polachek, a do tego Bey jako gwarancja prawdziwej popowości materiału. 

Nic bardziej mylnego. Nie ma na albumie praktycznie ani jednego tracku, który mógłby stać w jednym szeregu z Love at first sight. Ta Beyonce (która to już?) nie ma hymnicznych aspiracji, ma za to o wiele więcej do powiedzenia i zaoferowania. Woli pijana wskoczyć na stół i tańczyć niż wskakiwać na cokół. 

Drunk in Love dir. Hype Williams


Czy jest tutaj w ogóle jakiś oczywisty singlowy kandydat? Może XO czy Jealous, klasyczne, hymniczne wcielenie Bey. Oficjalna zajawka - Drunk In Love, w którym Miss Carter bardziej rapuje niż śpiewa wydaje się być kompromisem między piosenką pop a trapowym bangerem. Dalej mamy cudowną mimikrę lat 80tych w Blow (kawałek mógłby się ze spokojem znaleźć na wczesnym krążku Madonny, a powstanie tego cudeńka, jak i Hold On We're Going Home twórcy soundtracku do "Drive" mogą sobie poczytać za osobisty sukces) Partition, "party on the block"-hit z okolic millenium; Rocket - rozkoszny, oldskulowy jam oraz agresywne Flawless. Zaskakuje z jakim oddaniem Beyonce adaptuje patenty songwriterów i gości: natchnione No Angel i Super Power, noszą wyraźne ślady wrażliwości Polachek i Oceana, a w Mine z udziałem Drake'a, artystka niemalże imituje flow rapera.   

Album przytłacza różnorodnością, która uniemożliwia łatwe wskazanie singlowych pewniaków. Ale czy jest to w ogóle potrzebne? Beyonce tworzy swój własny kalejdoskop, przymierza po kolei kolejne stylistyki, narracje i pozy, bawi się konwencjami, gra z kontrybutorami. Cały krążek jest trochę jak Drunk In Love - radosna parafraza dotychczasowego dorobku, deklaracja pewności siebie, samoakceptacji i artystycznej dojrzałości, bez której nie można przekonująco wypaść w tylu różnorodnych stylistykach; manifest szczęścia i radości tworzenia. 



Blow dir. Hype Williams



Szczęście, a zwłaszcza szczęście w miłości jest tematem przewodnim w tekstach. Miłość jest tutaj najczęściej - no surprises -  miłością fizyczną, a przynajmniej te jej aspekty, które przez fizyczność można wyrazić najsilniej są manifestowane. Jest to, zdaje się, idealny poradnik jak być złą, złą suką i zarazem pozostać classy lady. Ilość seksualnych metafor i porównań jest - pamiętając o tym, że to mainstreamowy pop - ponad średnią. Najsilniej jednak pracują momenty, w których Bey "can't handle it anymore" i werbalizuje swoje potrzeby wprost, jak w ekstatycznym finale Rocket. Usłyszenie punish me, please/ whatchu' gonna do with all this ass all up in your face? w miejskim autobusie dało mi chyba pojęcie o tym co czują panie po trzydziestce podróżujące zaczytane w 50 twarzach Grey'a. Poza tym kilka łyżek dziegciu: I'm not feeling myself since the baby, zazdrość, no i oczywiście wojowniczy, przytłaczający "feminizm" QueenB, który został już omówiony bardziej niż wystarczająco.


Może chodzi o to, że ona naprawdę może być kim chce i robić co chce? Może gdyby następnym jej krokiem była transformacja w folkową songwriterkę to cały świat i tak by to łyknął? Żenującym recenzenckim lamusem, który ciśnie się na usta przy okazji takich płyt jest myśl, że "każdy słuchacz znajdzie tutaj coś dla sibie". W tym przypadku może tak być tylko dlatego, że pani Carter sama znalazła w każdym ze swoich wcieleń "coś dla siebie". Szczęśliwa Bey to szczęśliwy słuchacz.


piątek, 31 stycznia 2014

Death Grips - Government Plates




Death Grips znowu to zrobili. Przetarli ścieżkę Beyonce, wkurzyli paru ludzi z wytwórni i jeszcze paru innych, no i - spłodzili nowy album. Spłodzili to chyba najlepsze określenie, bo trudno żeby ten bluzg świadomości nie pochodził wprost z trzewi Stefana Burnetta (a i odbiór momentami przypomina zebranie cumshota w oko).
No Love Deep Web aż nazbyt często zbliżało się dla mnie do granicy asłuchalności i Government Plates nie ustępuje w tej gestii poprzednikowi. Jeśli kiedyś miałeś kiedyś okazję grać punk rocka w garażowej kapeli to na pewno przechodziliście "fazę biliarda BPMów" gdzie graniczną liczbą szarpnięć w struny waszych rozstrojonych gitar na minutę wyznaczał moment zwichnięcia nadgarstka. Dzięki temu wszystkie zestawy power chordów na jakie wpadliście brzmiały jak jeden amfetaminowy koszmar i były dość ciężkie do odróżnienia. 
Problem w tym, że Zach Hill ma najwyraźniej niezniszczalny nadgarstek.
Pamiętam radość i szok, towarzyszące pierwszemu odsłuchowi Exmilitary. Od tamtego czasu DG postanowili wszystkie swoje piosenki przyspieszyć, zbrutalizować, rozczłonkować i wypełnić agresywnymi glosolaliami. Taktyka ta była konsekwentnie wdrażana od samego początku, aż po ostatni album. Wraz ze wzrostem wszystkich wymienionych składników spadała słuchalność i przystępność kolejnych wydawnictw. Jeśli na Government Plates są jakieś fajne sample czy hooki to w większości (na szczęście nie wszystkie) giną one w zalewie chaotycznie zmieniających się co chwila elementów i trwają zbyt krótko, żeby ich potencjał mógł się w pełni zrealizować. DG z pierwszego mikstejpu czy z Money Store to było jednak trochę inne DG - bardziej różnorodne brzmieniowo, momentami nawet - lol - chwytliwe.
Pamiętam radość i szok, towarzyszące pierwszemu odsłuchowi Exmilitary. Było to w roku 2011. (W 2011 Odd Future było jeszcze nowatorskim i relatywnie nieznanym projektem) Death Grips, jako nihilistyczna antyteza mainstreamowego rapu byli czymś zjawiskowo świeżym, ale zasady dialektyki robią swoje. Dziś ich format wydaje się ubogi i jednowymiarowy w porównaniu z bogactwem półcieni syntezy mainstreamowej formuły i nieskrępowanej, internetowej kreatywności prezentowanej przez młode pokolenie (Chance, Yung Lean, Travis Scott, Yeezus wreszcie).
Statement jakim jest twórczość Death Grips jest w dalszym ciągu ważny, ale czas brutalnie się obchodzi z brutalistami - DG wydają się być dziś równie samotni na scenie co Crystal Castles na parkiecie. Podsumowując Government Plates to "your regular DG album", ale wystarczyło zwolnić i trochę pomyśleć żeby nagrać coś bardziej jak Yeezus a mniej jak wcielony diabeł. 





wtorek, 28 stycznia 2014

These New Puritans - Field of Reeds






Angielscy krytycy i fani po premierze Field of Reeds obwołali These New Puritans najlepszym brytyjskim zespołem, gdy tymczasem reszta świata, spoglądająca ostatnio w stronę Albionu chyba wyłącznie wyczekując kolejnych rewelacji bass music, album gremialnie zlała. Czasy gdy korona NME cokolwiek znaczyła minęły już bezpowrotnie, ale warto pamiętać, że Anglia wciąż ma do zaoferowania kilka ciekawych grup - The Horrors, Wild Beasts - grup pomyślanych nie jako "projekty", jak dyktuje moda, ale jako staroświeckie "zespoły" właśnie, chociaż większość z nich - i TNP nie są tutaj wyjątkiem - gra muzykę odległą od britpopowego, gitarowego formatu. 

Field of Reeds nie przypomina wcześniejszych dokonań grupy, zapewne przez składowe przemieszania jakie zespół ma za sobą. Wraz z nową jakością pojawiają się porównania do Radiohead, pojawiają się porównania do Talk Talk, ale czy to naprawdę złoto, czy tylko się świeci?
Przywoływania postaci Hollisa jako dobrego ducha płyta, choć przesadzone, jest całkiem przydatne przy analizie krążka. Niepokojące, dziwne interwały, zataczające się, chwiejne frazy i opadające klawisze - w każdej formie, od dudniącej pracy organów po metaliczne, cieniutkie ornamenty wiolinowych strun - którymi wypełniony jest album przywodzą na myśl freak-folkową, a bardziej jeszcze jazzową wrażliwość (lub jej symulakrum). Do wyrafinowanej techniki subtelnego grania rodem z Laughing Stock jest oczywiście daleko, i mimo, że jest w tym szaleństwie jakaś metoda to osiadające na mieliznach repetycji kompozycję potrafią męczyć. Najciekawiej robi się, kiedy - jak w V (Island Song) i Organ Eternal - niespokojne, sztormowe zrywy perkusji zbiera cały enturaż w garść i lokują utwory w bardziej folkowo-rockowych rejonach. Kiedy jednak muzykom brakuje asów w rękawie, a to zdarza się często, dramatyczny brak charyzmy zdecydowanie nie pomaga i płyta wydaje się być po prostu pretensjonalna. 
Na plus Field of Reeds na pewno zapisać można to, że jest bardzo koherentne. Jest to też śmiała artystyczna propozycja, słychać, że bardzo(może nawet za bardzo) wypieszczona i skalkulowana. Niestety żeby osiągnąć poziom metafizyki trzeba wnosić treści a nie kopiować formy - Fields of Reeds przyciąga  uwagę, ale koniec końców nie przekonuje. 



środa, 15 maja 2013

Vampire Weekend - Modern Vampires of the City

Wsiadam na rower. Pierwszemu naciśnięciu pedałów towarzyszą pierwsze, powolne, opadające w siebie dźwięki Obvious Bicycle. Kolejne pchnięcie. I kolejne. Słońce przed chwilą zaszło, miasto stygnie wycieńczone po upalnym dniu. Przecinam bez dźwięku balsamiczne, stojące w miejscu powietrze. Spada temperatura, obniża się jasność, dzień pochyla się nad swoim cieniem. Taki jest właśnie ten album – okrzepły, przedwieczorny, wyciszony. Jak struga wstrząśniętego szampana, wznosi się lekkim łukiem ku górze by po chili opaść z miękkim pluskiem.
Krążące wokół płyty słowo „dojrzałość”  wydaje się być w jakiś sposób sensowne. Vampire Weekend stali się chyba tym, czym stać się mieli – soundtrackiem do spacerów po Upper East Side. Modern Vampires of the City pozwoli każdemu słuchaczowi poczuć się czystym, nowojorskim Żydem o jasnych oczach, w których odbijają się zapierające dech w piersiach gmachy wieżowców. Poza mało pojemna, bez pretensji do niesienia głębszych treści, ale pomagająca zachować higienę umysłową. Od czasu do czasu każdemu się taka przebieranka przyda.

 Mniej jest na tej płycie skocznego afrobeatu, który na poprzednich potrafił przybrać nieomal plemienne zabarwienie.  Elektronika dyskretna, całkowicie służebna wobec kompozycji. VW posługują się dokładnie tymi samymi patentami co wcześniej, zawieszając utwory gdzieś między afrobeatowymi, gadżeciarskimi riffami, rockendrolową bezpretensjonalnością i quasi-metafizycznym uniesieniem. Pierwszy składnik tej wyliczanki, zazwyczaj dominujący, tym razem ustępuje miejsca kolejnym dwóch. Zaskakująco właściwym wydaje się skojarzenie właśnie z rockendrolem a la Buddy Holly. Podobnie jak w przypadku twórczości Holly’ego, gitara z pozoru tylko pełni wiodącą funkcję - to ogrom przeszkadzajek (kto nie kocha cymbałków?), delikatnie modelowanych riffów, zmiany tempa i natężenia, oraz zawsze gęsty bas  budują narracje utworów. Brzmienia quasi-klawesynowe czy syntetyczne „chóry”  i smyki trudne są do zinterpretowania. Całkowicie dominują w „Hudson”, kompozycji, którą mogłaby napisać Joanna Newsom. Możliwe, że zostały one zastosowane jako parodia zasady decorum – w końcu to album w zamierzeniu egzystencjalny, refleksyjny, wręcz metafizyczny. Na tyle oczywiście, na ile VW metafizyczni być mogą. 
Literatura daje możliwość stosowania mniejszych słów, skupienia się na szczegółach. A dzięki analizie szczegółów często można powiedzieć więcej – o stracie, zniszczeniu, wojnie. – mówi Jonathan Safran Foer, którego literacka twórczość można chyba z powodzeniem zostać przyrównana – dzięki podobnej wrażliwości autorów i klimatowi dzieł – do dyskografii Vampire Weekend.  Ani Foer ani Ezra Koening nie stanowią raczej autorytetów w kwestii zniszczenia czy wojny, za to nie można odmawiać im prawa do wypowiedzi o stracie, miłości, słowem do sądów na mniejszą skalę i  intymnych obserwacji, detali, w których z resztą obaj autorzy są całkiem nieźli. Na MVotC znajdziemy więc mnóstwo opisów relacji z kobietami (podobnie jak większość obiektów Koeninga poddanych estetyzacji. Hannah Hunt, panna-aliteracja, czy ktoś potrafi ją sobie wyobrazić inaczej niż w polo Laurena? You’ve got the look of a Kennedy), słownych gier i follow upów, zarówno do muzycznych inspiracji zespołu jak i do Pisma Świętego i kultury żydowskiej. Poszukiwanie Boga jest tematem kilku utworów, przede wszystkim singlowego Ya Hey. Relacja to intymna, odarta z patosu i wzniosłości. America don’t love you, so I could never love you. Spinning Israelits to nawiązanie do singla Desmonda Dekkera, Jerusalem to nazwa baru z falaflami. Ezra gra swój własny żydowski blues tworzy prywatną mitologię, rozpisaną na ulubione miejsca, urywki wspomnień, twarze z przeszłości.


Tymczasem jest już prawie ciemno a ja jadę bez świateł. Przejeżdżające auta od czasu do czasu muskają mnie falą ciepłego powietrza. Przejeżdżam obok radiowozu, mając nadzieję, że nie ściągnę na siebie kłopotów, serce przyspiesza. Mijam go jednak niezatrzymany i uśmiecham się sam do siebie. Robi się coraz chłodniej. Czuję specyficzną mieszankę niepokoju i błogości, żadne jednak   z tych uczuć nie absorbuje mnie zanadto. Take your time, young lion. Powoli kieruję się w stronę domu. (domu?) Lubię od czasu do czasu pojeździć na rowerze w przedwieczornej szarości. To dobre dla higieny umysłowej. 

wtorek, 14 maja 2013

Plastikowe opakowania na jedzenie są niebezpieczne. Mogą zmniejszać liczbę plemników i uszkodzić serce*

Biały Szum Dona DeLillo ukazał się w 1985 rokui jest dziś jedną ze sztandarowych pozycji amerykańskiego postmodernizmu. Jak większość twórczości pisarza, powieść analizuje kulturę ponowoczesnej w duchu krytycyzmu.
Fabuła jest dość prosta – Jack i Babette Gladney, żyją wraz z czwórką dzieci ze swoich poprzednich małżeństw w spokojnej miejscowości Blacksmith. Wiodą raczej szczęśliwe i spokojne życie, jednak nurtuje ich jedno pytanie – kto umrze pierwszy? Zadają je sobie bezustannie, lęk przed śmiercią towarzyszy im niemal cały czas, znajdują jednak na to sposób - oddają się konsumpcji. Jack i Babette są typowymi ofiarami ponowoczesności, w której jak stwierdził Baumann wzrasta wolność jednostki i jej możliwość wyboru ale maleje poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji. Bohaterowie próbują je więc kupić a także szukają różnych enklaw, do których mogliby przynależeć. Są to miejsca takie, jak oferująca uczestnictwo w „zbiorowej percepcji” atrakcja turystyczna czy supermarket gdzie osiągnąć można „duchowy consensus”. Są to też enklawy niefizyczne, globalne, informatyczne sieci. Jack w mistycznym uniesieniu opisuje swoją pielgrzymkę do bankomatu, gdzie stwierdza, po sprawdzeniu swojego stanu konta: „system pobłogosławił moje życie. Poczułem, że udziela mi wsparcia, wyraża aprobatę.” Potrzebę przynależności do systemu i wyobrażenie klasy średniej jako bezpiecznej przystani widać też w reakcji Jacka na zło. Stwierdza on, że „Społeczeństwo skonstruowano w taki sposób, że główne uderzenie klęsk żywiołowych i (…) katastrof dosięga nędzarzy i ignorantów. A ja jestem profesorem uniwersytetu.”
fotos ze Śniadania Mistrzów reż. A. Rudolph. Powieść Vonneguta kontestuje ponowoczesną Amerykę w podobny do DeLillo sposób
Jednak okazuje się, że te wszystkie zabiegi nic nie dają. Była żona Jacka opowiada mu o katastrofie samolotowej, gdzie wszyscy pasażerowie z 1szej klasy przepchali się do klasy ekonomicznej żeby nie być pierwszymi, którzy uderzą w ziemię. Wykupienie droższego biletu okazało się nie mieć ochronnych mocy! Mimo, że Jack jest wykładowcą akademickim, jego wiedza okazuje się zbyt małą wobec pytań, którymi zarzucają go dzieci takich jak „Jak zimno jest w kosmosie?”, „Jakie są rodzaje skał?” albo co jest przysłowiem a maksymą. Babette popołudniami prowadzi kursy dla seniorów, gdzie uczy ich chodzić, jeść i stać w poprawnej pozycji, gdyż „Dla dorosłych świat jest bardziej skomplikowany niż dla dzieci. (…) Dorosłym należy się, aby osoba ciesząca się autorytetem zapewniła ich, że dany sposób wykonywania jakiejś czynności jest (…) właściwy(…)” Jak mówi przy innej okazji Jack „Świat pełen jest porzuconych znaczeń. W banałach natrafiam na niespodziewane treści i podkłady dynamizmu.”, co zgadza się ze słowami jego kolegi z pracy: „Znajdujemy się pod ciągłym ostrzałem (…) Słowa, obrazy, liczby, grafika(…). Mnogość i wieloaspektowość świata a raczej ilość informacji o nim jest nie do uniesienia dla jednego kruchego człowieka.
Wykazanie tej nierówności sił – coraz większej suwerenności informacji i coraz większego zinfantylizowania i bezbronności człowieka – jest głównym celem DeLillo. Nie można w nie wspomnieć przy tej okazji o precesji symulakrów Jeana Baudrillarda czyli procesem degradacji reprezentacji rzeczywistości. Reprezentacja nie jest już ani czymś co odsyła do rzeczywistości metafizycznej, czyli symbolem ani czymś co rzeczywistość wypacza. Nie ma ona już z rzeczywistością żadnego związku – odsyła tylko do siebie samej, tworzy autonomiczną rzeczywistość, równoważną ze światem jako takim, staje się symulakrem.
 DeLillo ilustruje tę teorię w mistrzowski sposób, mnożąc postmodernistyczne anegdoty, dla których pretekstem są dramatyczne wydarzenia przerywające sielankę Blacksmith: przejeżdżająca przez miasto cysterna z chemiczną Nyodyną wykoleja się, nad miastem zawisa toksyczny obłok, następuje ewakuacja i zmagania z zanieczyszczeniem. Symptomatycznym obrazem jest jednak już jedna z pierwszych scen powieści.
Jack i jego kolega z pracy, Murray jadą obejrzeć „Najbardziej obfotografowaną stodołę w Ameryce”. Zamiast tej kuriozalnej atrakcji turystycznej widzą jednak tylko plecy fotografującego tłumu, który stodołę zasłania. Na dobrą sprawę nie wiadomo też co czyni stodołę wyjątkową– „Nie umiemy odpowiedzieć sobie na to pytanie bo widzieliśmy tablice i znaki, widzieliśmy ludzi robiących zdjęcia. Nie uda nam się wydostać poza tę aurę.” mówi Murray. Stodoła jest oczywiście metaforą postmodernistycznego przekazu informacji, która nieustannie jest mediowana przez inną informację. Wszystko jest odbiciem odbicia, nawiązaniem do nawiązania – nie ma bezpośredniego, doświadczalnego przekazu. Wszystko jest tylko rozproszoną aurą.
R. Hamilton Just what is it that makes today's homes so different, so appealing?, 1956

Kolejne przykłady owej suwerenności informacji to właśnie wszystko, co dzieje się wokół wycieku chemikaliów. Rodzina Jacka dowiaduje się o katastrofie z radia znów więc przekaz jest pośredni. Chemikalia zaczynają działać na dwójkę córek Jacka. Nie wiemy jednak czy to na pewno wpływ działania chemikaliów czy może tylko wpływ informacji o ich działaniu. Kiedy spikerzy podają, że Nyodyna wywołuje potliwość rąk dziewczynki po chwili ją u siebie stwierdzają. Czuwający przy odbiorniku syn Jacka, Heinrich informuje je jednak, że ich objawy są nieaktualne – przed chwilą podano, że powinny odczuwać nudności, na co jedna z dziewczynek biegnie zwymiotować do toalety. Informacja radiowa jest nadrzędna w stosunku do realnych odczuć bohaterów i to ona je kształtuje.
W centrum ewakuacyjnym Jack rozmawia z sanitariuszem. Okazuje się być on pracownikiem firmy SYMUWAK, która zajmuje się prowadzeniem reżyserowanych ewakuacji dla firm i instytucji. Firma traktuje realną, prawdziwą ewakuację jako model do późniejszych symulacji. Kopia po raz kolejny wypiera oryginał.
Jack tymczasem dowiaduje się, że podczas katastrofy został napromieniowany. Nyodyna rozkłada się w ciele powoli i na razie nie wiadomo jakie będzie to miało dla Jacka skutki. Dodatkowo jest całkowicie zdezinformowany – dowiaduje się, że jest tylko „sumą swoich danych” a jego kondycję opisują migające w komputerze cyfry. „Może to nie znaczyć nic albo znaczyć bardzo, bardzo dużo”, jak informuje go lekarz. Czyżby i medycyna stosowała się do postmodernistycznej zasady dowolności? Jeśli nawet tak jest, Jack podejmuje grę – w rozmowie z lekarzem badającym go, a raczej jego dane ujawnia się łatwość z jaką nasz bohater sam się symulakrom poddaje. -Jak się pan czuje? – Zgodnie z wydrukiem? –Proszę powiedzieć, jak się pan się czuje – powtórzył łagodnym głosem. Jack plącze się w zeznaniach, uciekając od konieczności określenia swojego stanu, próbując podporządkować się władzy danych, spełnić liczbowe oczekiwania. - To odpowiedź czy pytanie? Indaguje lekarz. –To zależy, co mówią liczby. – Czyli zgoda. – Świetnie. –Świetnie

Powieść jest dość oszczędna w warstwie formalnej, napisana w pierwszej osobie, z perspektywy Jacka. Postmodernistyczne w niej jest wykorzystanie wielu konwencji – powieści rodzinnej, egzystencjalnej i katastroficznej. To co rzuca się w oczy podczas lektury, to kilkakrotne przecięcie mimetycznej narracji triadami marek. Co jakiś czas, ni stąd ni zowąd pojawiają się nazwy produktów jak „MasterCard, Visa, American Express”, „Dacron, Orlon, Lycra Spandex”, „Domestos, Ace, Ajax”. Krytycy znaleźli dwie interpretacje dla tych mantr – jedna zakłada, że marki przesiąkły w głąb świadomości Jacka, kolonizując ją a druga, że to nie wnętrze Jacka a świat, który go otacza – czyli współczesny świat – jest przesycony markami, które lewitują w powietrzu i tak unaoczniają się w narracji.

W zakończeniu, Jackowi udaje się przezwyciężyć lęk przed śmiercią i uwolnić się od władzy symulakrów. Zwiastuje to scena, w której trzyletni syn Jacka, Wilder przejeżdża bezpiecznie na trójkołowym rowerku przez czteropasmową autostradę. Słownictwo Wildera, z 25 wyrazów na początku powieści sukcesywnie się zmniejsza – zachodzi w nim działanie przeciwne do entropii i rosnącego chaosu otaczającego Jacka świata. Czy Wilder symbolizuje odwrót od świata paninformacji, nadmiaru treści a jego tryumfalny przejazd przez autostradę nadzieję na skuteczność takiej postawy? Tego nie wiemy, ale to właśnie z pewnością oznacza świadoma już i odważna decyzja Jacka paralelna do wyczynu synka - nie odbiera telefonów od lekarza, który „Miałby wielką ochotę sprawdzić jakie postępy czyni moja [Jacka] śmierć”. Jest w tym jego tryumf. Wyłamując się z informacyjnego systemu, zrzucając jarzmo danych, wreszcie nadaje sobie podmiotowość. DeLillo nie czyni z tego jednak aktu heroizmu. Jest wyrozumiały wobec swoich postaci, łaskawym okiem patrzy na ich konsumpcjonistyczne zniewolenie. We wcześniejszej scenie, Jack zauważa, że jedna z jego córek nuci coś przez sen. Nasłuchując odkrywa, że to jingiel z reklamy Toyoty. Nie przeszkadza mu to jednak słuchać dalej, tej „esktatycznej mantry”. Toyota celica, toyota corolla – nazwy samochodów „brzmiały niczym imię starożytnej mocy niebieskiej. (…) Słowa ponadnarodowe, komputerowe twory o niemal uniwersalnej wymowie. Jakikolwiek był rodowód tych wyrazów, stały się dla mnie wielkim transcendentalnym przeżyciem.”


DeLillo nie gloryfikuje więc ponowoczesnej kultury, nie kupuje (!) jej, dostrzega jej wady. Nie jest też jednoznacznie krytyczny – zakłada możliwość pozytywnych oddziaływań, konstruktywnych rozwiązań, ciekawych treści, nawet na polu zmedializowanej, konsumpcjonistycznej cywilizacji.

Na tych stojakach [z kolorowymi pismami] jest wszystko, czego potrzebujemy, a co nie jest jedzeniem ani miłością. Opowieści o zjawiskach nadprzyrodzonych i pozaziemskich. Cudowne witaminy, lek na raka, kuracje odchudzające. Kult sławnych i martwych - To końcowe słowa powieści. Diagnozuje w nich DeLillo ponowoczesność jako kulturę natychmiastowego uśmierzania, priorytetowej wygody i łatwych iluzji. Ale kultura ta przecież wychodzi naprzeciw słabej, ułomnej ludzkiej kondycji przyjmując najprzystępniejszą dlań formę. Bez selekcji, bez hierarchii, bez wymogów.


Korzystałem z:
P. Knight DeLillo, postmodernism, postmodernity; S. Olster White Noise [w:] The Cambridge companion to Don DeLillo, red. J.N. Duvall, Nowy Jork 2008, str. 27-40, 79-93
M. Rychter, M. Wiśniewski Nadmiar informacji [w:] DeLillo red. M. Paryż, Warszawa 2012  



*Tytuł posta zapożyczony z przypadkowego artykułu na natemat.pl