niedziela, 16 lutego 2014

La Femme - Psycho Tropical Berlin




Pisząc teksty na swój debiut po francusku La Femme pewnie pozbawili się możliwości dotarcia do znacznego grona odbiorców, ale prawdopodobnie ocalili też to co w ich twórczości wydaje się być najbardziej intrygujące - duszny, lepki erotyzm, pewna specyficzna dla frankofońskiej kultury niewinna rozwiązłość. Tylko w tym języku charakterystyczna maniera wokalna Sachy Got, śpiewne zawodzenie, sinusoida tembru, przypominająca infantylne przedrzeźnianie albo skandowanie od niechcenia, może nie wypaść karykaturalnie. Trudno mi wyobrazić sobie takie śpiewanie po angielsku, tak jak trudno mi wyobrazić sobie zespół z Brooklynu, który grałby w ten sposób.
Dziwny styl La Femme przywodzi mi na myśl bardziej polską wariację na temat punk rocka i nowej fali - wczesne Lady Pank, Papa Dance sprzed Stasiaka czy Manaam, niż współczesne wyobrażenie na temat muzyki gitarowej. Próba przeszczepienia na polski grunt nowofalowej wrażliwości zaowocowała miejscami nieporadnym, miejscami rozmijającym się z brytyjskimi wzorcami, ale właśnie dzięki temu wyjątkowymi interpretacjami estetyki. Na PTB czuć pewne pokrewieństwo dusz z tamtą wrażliwością. Protest song przeciwko taksówkom pasuje do polskiej alternatywy lat osiemdziesiątych jak ulał (Antitaxi), relacjonowane beznamiętną melorecytacją poszukiwania wrażeń na plaży mogłyby z powodzeniem być epilogiem do Cykadów na Cykladach (Sur La Plage). 
La Femme też wydają się praktykować mutację post punku, zastane schematy naginając do językowej modalności la langue français przekładającej się na figlarność riffów i niewymuszoność hooków. Nowofalową, zimną, "berlińską" formę nasycają psychotyczną, quasitropikalną mgłą - cukierkowe syntezatory i zagęszczające tło gitarowe szumy zdradzają inspiracje shoegazem. Perfekcyjną mieszankę tego wszystkiego mamy w singlowym Nous Etions Deux, pół-żartobliwym pół-serio litanii miłosnych grzechów (c'etait un amour tropical) wyliczanych pokraczną, niefrasobliwą frazą przy akompaniamencie gęsto pracującego basu i syntezatorowej ornamentacji, które po odegraniu ustawowej, "piosenkowej" części reanimowane są na jammujący, eksplorujący uprzednie motywy głębiej epilog. Popowa kompozycja, eksperymentalne dodatki. W tym postulacie La Femme przypominają Velvet Underground, którego brzmienie wskrzeszane jest na PTB kilka razy w dosłownej niemal formie. Inspiracja VU, którą deklaruje co drugi gitarowy zespół jest w kontekście La Femme przydatna do uwidocznienia ich anachroniczności - tak nie brzmią kontynuatorzy czy epigoni VU, tak brzmią ich naśladowcy, nieświadomi kontekstu i historii zespołu, którzy płytę VU dostali od wujka z Ameryki. 
La Femme dzięki swojej pozornej irrelewantności zyskują na atrakcyjności. Trudno ten album do czegoś jasno odnieść, określić, przypisać do sceny czy nurtu, bo istnieje on raczej w kategoriach symulakrów nurtów albo prymitywnych i niepełnych wyobrażeń o nich, jednak to wypaczenie działa ożywczo. Psychotyczny, tropikalny Berlin trudno zlokalizować na mapie, ale ma to miejsce coś z cudowności.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz