środa, 15 maja 2013

Vampire Weekend - Modern Vampires of the City

Wsiadam na rower. Pierwszemu naciśnięciu pedałów towarzyszą pierwsze, powolne, opadające w siebie dźwięki Obvious Bicycle. Kolejne pchnięcie. I kolejne. Słońce przed chwilą zaszło, miasto stygnie wycieńczone po upalnym dniu. Przecinam bez dźwięku balsamiczne, stojące w miejscu powietrze. Spada temperatura, obniża się jasność, dzień pochyla się nad swoim cieniem. Taki jest właśnie ten album – okrzepły, przedwieczorny, wyciszony. Jak struga wstrząśniętego szampana, wznosi się lekkim łukiem ku górze by po chili opaść z miękkim pluskiem.
Krążące wokół płyty słowo „dojrzałość”  wydaje się być w jakiś sposób sensowne. Vampire Weekend stali się chyba tym, czym stać się mieli – soundtrackiem do spacerów po Upper East Side. Modern Vampires of the City pozwoli każdemu słuchaczowi poczuć się czystym, nowojorskim Żydem o jasnych oczach, w których odbijają się zapierające dech w piersiach gmachy wieżowców. Poza mało pojemna, bez pretensji do niesienia głębszych treści, ale pomagająca zachować higienę umysłową. Od czasu do czasu każdemu się taka przebieranka przyda.

 Mniej jest na tej płycie skocznego afrobeatu, który na poprzednich potrafił przybrać nieomal plemienne zabarwienie.  Elektronika dyskretna, całkowicie służebna wobec kompozycji. VW posługują się dokładnie tymi samymi patentami co wcześniej, zawieszając utwory gdzieś między afrobeatowymi, gadżeciarskimi riffami, rockendrolową bezpretensjonalnością i quasi-metafizycznym uniesieniem. Pierwszy składnik tej wyliczanki, zazwyczaj dominujący, tym razem ustępuje miejsca kolejnym dwóch. Zaskakująco właściwym wydaje się skojarzenie właśnie z rockendrolem a la Buddy Holly. Podobnie jak w przypadku twórczości Holly’ego, gitara z pozoru tylko pełni wiodącą funkcję - to ogrom przeszkadzajek (kto nie kocha cymbałków?), delikatnie modelowanych riffów, zmiany tempa i natężenia, oraz zawsze gęsty bas  budują narracje utworów. Brzmienia quasi-klawesynowe czy syntetyczne „chóry”  i smyki trudne są do zinterpretowania. Całkowicie dominują w „Hudson”, kompozycji, którą mogłaby napisać Joanna Newsom. Możliwe, że zostały one zastosowane jako parodia zasady decorum – w końcu to album w zamierzeniu egzystencjalny, refleksyjny, wręcz metafizyczny. Na tyle oczywiście, na ile VW metafizyczni być mogą. 
Literatura daje możliwość stosowania mniejszych słów, skupienia się na szczegółach. A dzięki analizie szczegółów często można powiedzieć więcej – o stracie, zniszczeniu, wojnie. – mówi Jonathan Safran Foer, którego literacka twórczość można chyba z powodzeniem zostać przyrównana – dzięki podobnej wrażliwości autorów i klimatowi dzieł – do dyskografii Vampire Weekend.  Ani Foer ani Ezra Koening nie stanowią raczej autorytetów w kwestii zniszczenia czy wojny, za to nie można odmawiać im prawa do wypowiedzi o stracie, miłości, słowem do sądów na mniejszą skalę i  intymnych obserwacji, detali, w których z resztą obaj autorzy są całkiem nieźli. Na MVotC znajdziemy więc mnóstwo opisów relacji z kobietami (podobnie jak większość obiektów Koeninga poddanych estetyzacji. Hannah Hunt, panna-aliteracja, czy ktoś potrafi ją sobie wyobrazić inaczej niż w polo Laurena? You’ve got the look of a Kennedy), słownych gier i follow upów, zarówno do muzycznych inspiracji zespołu jak i do Pisma Świętego i kultury żydowskiej. Poszukiwanie Boga jest tematem kilku utworów, przede wszystkim singlowego Ya Hey. Relacja to intymna, odarta z patosu i wzniosłości. America don’t love you, so I could never love you. Spinning Israelits to nawiązanie do singla Desmonda Dekkera, Jerusalem to nazwa baru z falaflami. Ezra gra swój własny żydowski blues tworzy prywatną mitologię, rozpisaną na ulubione miejsca, urywki wspomnień, twarze z przeszłości.


Tymczasem jest już prawie ciemno a ja jadę bez świateł. Przejeżdżające auta od czasu do czasu muskają mnie falą ciepłego powietrza. Przejeżdżam obok radiowozu, mając nadzieję, że nie ściągnę na siebie kłopotów, serce przyspiesza. Mijam go jednak niezatrzymany i uśmiecham się sam do siebie. Robi się coraz chłodniej. Czuję specyficzną mieszankę niepokoju i błogości, żadne jednak   z tych uczuć nie absorbuje mnie zanadto. Take your time, young lion. Powoli kieruję się w stronę domu. (domu?) Lubię od czasu do czasu pojeździć na rowerze w przedwieczornej szarości. To dobre dla higieny umysłowej. 

wtorek, 14 maja 2013

Plastikowe opakowania na jedzenie są niebezpieczne. Mogą zmniejszać liczbę plemników i uszkodzić serce*

Biały Szum Dona DeLillo ukazał się w 1985 rokui jest dziś jedną ze sztandarowych pozycji amerykańskiego postmodernizmu. Jak większość twórczości pisarza, powieść analizuje kulturę ponowoczesnej w duchu krytycyzmu.
Fabuła jest dość prosta – Jack i Babette Gladney, żyją wraz z czwórką dzieci ze swoich poprzednich małżeństw w spokojnej miejscowości Blacksmith. Wiodą raczej szczęśliwe i spokojne życie, jednak nurtuje ich jedno pytanie – kto umrze pierwszy? Zadają je sobie bezustannie, lęk przed śmiercią towarzyszy im niemal cały czas, znajdują jednak na to sposób - oddają się konsumpcji. Jack i Babette są typowymi ofiarami ponowoczesności, w której jak stwierdził Baumann wzrasta wolność jednostki i jej możliwość wyboru ale maleje poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji. Bohaterowie próbują je więc kupić a także szukają różnych enklaw, do których mogliby przynależeć. Są to miejsca takie, jak oferująca uczestnictwo w „zbiorowej percepcji” atrakcja turystyczna czy supermarket gdzie osiągnąć można „duchowy consensus”. Są to też enklawy niefizyczne, globalne, informatyczne sieci. Jack w mistycznym uniesieniu opisuje swoją pielgrzymkę do bankomatu, gdzie stwierdza, po sprawdzeniu swojego stanu konta: „system pobłogosławił moje życie. Poczułem, że udziela mi wsparcia, wyraża aprobatę.” Potrzebę przynależności do systemu i wyobrażenie klasy średniej jako bezpiecznej przystani widać też w reakcji Jacka na zło. Stwierdza on, że „Społeczeństwo skonstruowano w taki sposób, że główne uderzenie klęsk żywiołowych i (…) katastrof dosięga nędzarzy i ignorantów. A ja jestem profesorem uniwersytetu.”
fotos ze Śniadania Mistrzów reż. A. Rudolph. Powieść Vonneguta kontestuje ponowoczesną Amerykę w podobny do DeLillo sposób
Jednak okazuje się, że te wszystkie zabiegi nic nie dają. Była żona Jacka opowiada mu o katastrofie samolotowej, gdzie wszyscy pasażerowie z 1szej klasy przepchali się do klasy ekonomicznej żeby nie być pierwszymi, którzy uderzą w ziemię. Wykupienie droższego biletu okazało się nie mieć ochronnych mocy! Mimo, że Jack jest wykładowcą akademickim, jego wiedza okazuje się zbyt małą wobec pytań, którymi zarzucają go dzieci takich jak „Jak zimno jest w kosmosie?”, „Jakie są rodzaje skał?” albo co jest przysłowiem a maksymą. Babette popołudniami prowadzi kursy dla seniorów, gdzie uczy ich chodzić, jeść i stać w poprawnej pozycji, gdyż „Dla dorosłych świat jest bardziej skomplikowany niż dla dzieci. (…) Dorosłym należy się, aby osoba ciesząca się autorytetem zapewniła ich, że dany sposób wykonywania jakiejś czynności jest (…) właściwy(…)” Jak mówi przy innej okazji Jack „Świat pełen jest porzuconych znaczeń. W banałach natrafiam na niespodziewane treści i podkłady dynamizmu.”, co zgadza się ze słowami jego kolegi z pracy: „Znajdujemy się pod ciągłym ostrzałem (…) Słowa, obrazy, liczby, grafika(…). Mnogość i wieloaspektowość świata a raczej ilość informacji o nim jest nie do uniesienia dla jednego kruchego człowieka.
Wykazanie tej nierówności sił – coraz większej suwerenności informacji i coraz większego zinfantylizowania i bezbronności człowieka – jest głównym celem DeLillo. Nie można w nie wspomnieć przy tej okazji o precesji symulakrów Jeana Baudrillarda czyli procesem degradacji reprezentacji rzeczywistości. Reprezentacja nie jest już ani czymś co odsyła do rzeczywistości metafizycznej, czyli symbolem ani czymś co rzeczywistość wypacza. Nie ma ona już z rzeczywistością żadnego związku – odsyła tylko do siebie samej, tworzy autonomiczną rzeczywistość, równoważną ze światem jako takim, staje się symulakrem.
 DeLillo ilustruje tę teorię w mistrzowski sposób, mnożąc postmodernistyczne anegdoty, dla których pretekstem są dramatyczne wydarzenia przerywające sielankę Blacksmith: przejeżdżająca przez miasto cysterna z chemiczną Nyodyną wykoleja się, nad miastem zawisa toksyczny obłok, następuje ewakuacja i zmagania z zanieczyszczeniem. Symptomatycznym obrazem jest jednak już jedna z pierwszych scen powieści.
Jack i jego kolega z pracy, Murray jadą obejrzeć „Najbardziej obfotografowaną stodołę w Ameryce”. Zamiast tej kuriozalnej atrakcji turystycznej widzą jednak tylko plecy fotografującego tłumu, który stodołę zasłania. Na dobrą sprawę nie wiadomo też co czyni stodołę wyjątkową– „Nie umiemy odpowiedzieć sobie na to pytanie bo widzieliśmy tablice i znaki, widzieliśmy ludzi robiących zdjęcia. Nie uda nam się wydostać poza tę aurę.” mówi Murray. Stodoła jest oczywiście metaforą postmodernistycznego przekazu informacji, która nieustannie jest mediowana przez inną informację. Wszystko jest odbiciem odbicia, nawiązaniem do nawiązania – nie ma bezpośredniego, doświadczalnego przekazu. Wszystko jest tylko rozproszoną aurą.
R. Hamilton Just what is it that makes today's homes so different, so appealing?, 1956

Kolejne przykłady owej suwerenności informacji to właśnie wszystko, co dzieje się wokół wycieku chemikaliów. Rodzina Jacka dowiaduje się o katastrofie z radia znów więc przekaz jest pośredni. Chemikalia zaczynają działać na dwójkę córek Jacka. Nie wiemy jednak czy to na pewno wpływ działania chemikaliów czy może tylko wpływ informacji o ich działaniu. Kiedy spikerzy podają, że Nyodyna wywołuje potliwość rąk dziewczynki po chwili ją u siebie stwierdzają. Czuwający przy odbiorniku syn Jacka, Heinrich informuje je jednak, że ich objawy są nieaktualne – przed chwilą podano, że powinny odczuwać nudności, na co jedna z dziewczynek biegnie zwymiotować do toalety. Informacja radiowa jest nadrzędna w stosunku do realnych odczuć bohaterów i to ona je kształtuje.
W centrum ewakuacyjnym Jack rozmawia z sanitariuszem. Okazuje się być on pracownikiem firmy SYMUWAK, która zajmuje się prowadzeniem reżyserowanych ewakuacji dla firm i instytucji. Firma traktuje realną, prawdziwą ewakuację jako model do późniejszych symulacji. Kopia po raz kolejny wypiera oryginał.
Jack tymczasem dowiaduje się, że podczas katastrofy został napromieniowany. Nyodyna rozkłada się w ciele powoli i na razie nie wiadomo jakie będzie to miało dla Jacka skutki. Dodatkowo jest całkowicie zdezinformowany – dowiaduje się, że jest tylko „sumą swoich danych” a jego kondycję opisują migające w komputerze cyfry. „Może to nie znaczyć nic albo znaczyć bardzo, bardzo dużo”, jak informuje go lekarz. Czyżby i medycyna stosowała się do postmodernistycznej zasady dowolności? Jeśli nawet tak jest, Jack podejmuje grę – w rozmowie z lekarzem badającym go, a raczej jego dane ujawnia się łatwość z jaką nasz bohater sam się symulakrom poddaje. -Jak się pan czuje? – Zgodnie z wydrukiem? –Proszę powiedzieć, jak się pan się czuje – powtórzył łagodnym głosem. Jack plącze się w zeznaniach, uciekając od konieczności określenia swojego stanu, próbując podporządkować się władzy danych, spełnić liczbowe oczekiwania. - To odpowiedź czy pytanie? Indaguje lekarz. –To zależy, co mówią liczby. – Czyli zgoda. – Świetnie. –Świetnie

Powieść jest dość oszczędna w warstwie formalnej, napisana w pierwszej osobie, z perspektywy Jacka. Postmodernistyczne w niej jest wykorzystanie wielu konwencji – powieści rodzinnej, egzystencjalnej i katastroficznej. To co rzuca się w oczy podczas lektury, to kilkakrotne przecięcie mimetycznej narracji triadami marek. Co jakiś czas, ni stąd ni zowąd pojawiają się nazwy produktów jak „MasterCard, Visa, American Express”, „Dacron, Orlon, Lycra Spandex”, „Domestos, Ace, Ajax”. Krytycy znaleźli dwie interpretacje dla tych mantr – jedna zakłada, że marki przesiąkły w głąb świadomości Jacka, kolonizując ją a druga, że to nie wnętrze Jacka a świat, który go otacza – czyli współczesny świat – jest przesycony markami, które lewitują w powietrzu i tak unaoczniają się w narracji.

W zakończeniu, Jackowi udaje się przezwyciężyć lęk przed śmiercią i uwolnić się od władzy symulakrów. Zwiastuje to scena, w której trzyletni syn Jacka, Wilder przejeżdża bezpiecznie na trójkołowym rowerku przez czteropasmową autostradę. Słownictwo Wildera, z 25 wyrazów na początku powieści sukcesywnie się zmniejsza – zachodzi w nim działanie przeciwne do entropii i rosnącego chaosu otaczającego Jacka świata. Czy Wilder symbolizuje odwrót od świata paninformacji, nadmiaru treści a jego tryumfalny przejazd przez autostradę nadzieję na skuteczność takiej postawy? Tego nie wiemy, ale to właśnie z pewnością oznacza świadoma już i odważna decyzja Jacka paralelna do wyczynu synka - nie odbiera telefonów od lekarza, który „Miałby wielką ochotę sprawdzić jakie postępy czyni moja [Jacka] śmierć”. Jest w tym jego tryumf. Wyłamując się z informacyjnego systemu, zrzucając jarzmo danych, wreszcie nadaje sobie podmiotowość. DeLillo nie czyni z tego jednak aktu heroizmu. Jest wyrozumiały wobec swoich postaci, łaskawym okiem patrzy na ich konsumpcjonistyczne zniewolenie. We wcześniejszej scenie, Jack zauważa, że jedna z jego córek nuci coś przez sen. Nasłuchując odkrywa, że to jingiel z reklamy Toyoty. Nie przeszkadza mu to jednak słuchać dalej, tej „esktatycznej mantry”. Toyota celica, toyota corolla – nazwy samochodów „brzmiały niczym imię starożytnej mocy niebieskiej. (…) Słowa ponadnarodowe, komputerowe twory o niemal uniwersalnej wymowie. Jakikolwiek był rodowód tych wyrazów, stały się dla mnie wielkim transcendentalnym przeżyciem.”


DeLillo nie gloryfikuje więc ponowoczesnej kultury, nie kupuje (!) jej, dostrzega jej wady. Nie jest też jednoznacznie krytyczny – zakłada możliwość pozytywnych oddziaływań, konstruktywnych rozwiązań, ciekawych treści, nawet na polu zmedializowanej, konsumpcjonistycznej cywilizacji.

Na tych stojakach [z kolorowymi pismami] jest wszystko, czego potrzebujemy, a co nie jest jedzeniem ani miłością. Opowieści o zjawiskach nadprzyrodzonych i pozaziemskich. Cudowne witaminy, lek na raka, kuracje odchudzające. Kult sławnych i martwych - To końcowe słowa powieści. Diagnozuje w nich DeLillo ponowoczesność jako kulturę natychmiastowego uśmierzania, priorytetowej wygody i łatwych iluzji. Ale kultura ta przecież wychodzi naprzeciw słabej, ułomnej ludzkiej kondycji przyjmując najprzystępniejszą dlań formę. Bez selekcji, bez hierarchii, bez wymogów.


Korzystałem z:
P. Knight DeLillo, postmodernism, postmodernity; S. Olster White Noise [w:] The Cambridge companion to Don DeLillo, red. J.N. Duvall, Nowy Jork 2008, str. 27-40, 79-93
M. Rychter, M. Wiśniewski Nadmiar informacji [w:] DeLillo red. M. Paryż, Warszawa 2012  



*Tytuł posta zapożyczony z przypadkowego artykułu na natemat.pl