Kryzys, jaki w
ciągu ostatnich kilku lat dotknął szkolnictwo wyższe na świecie, w Polsce
szczególnie dotkliwie daje się we znaki. Nie trzeba przywoływać statystyk,
które znają chyba wszyscy: rzesze magistrów i inżynierów, wysokie bezrobocie
wśród młodych, którzy zmuszeni są wykonywać prace nie pokrywające się z
kierunkiem studiów oraz nie odpowiadające ich wykształceniu. Do czynienia mamy z
inflacją dyplomów oraz przeedukowaniem społeczeństwa – niestety w jednym tylko
znaczeniu jakie może kryć się w tym neologizmie. Tę właśnie drogą – docierania do
semantycznego znaczenia, badania etymologii – warto się posłużyć diagnozując to
szaleństwo studiowania. Społeczny fenomen, który możemy obserwować ma swoje
źródło przede wszystkim w sferze ekonomiczno-społecznej, która to
nierozerwalnie jest przecież związana ze sferą kultury, zbiorowej świadomości i
ogólnych nastrojów społecznych. Jak więc dzisiaj rozumiemy studiowanie?
Studiować
1. «uczyć się na wyższej uczelni»
2. «gruntownie poznawać, badać coś»
3. «zapoznawać się z czymś, przyglądając się czemuś uważnie lub czytając coś»
1. «uczyć się na wyższej uczelni»
2. «gruntownie poznawać, badać coś»
3. «zapoznawać się z czymś, przyglądając się czemuś uważnie lub czytając coś»
[za internetowym
Słownikiem Języka Polskiego PWNu]
Drugie i
trzecie znaczenie możemy umownie połączyć w jedno i przeciwstawić znaczeniu
pierwszemu, najbardziej dziś powszechnemu. Używamy go w codziennych rozmowach,
spotykamy się z nim na stronach gazet i słyszymy z ust spikerów telewizyjnych.
Nic dziwnego, żyjemy przecież w kraju, w którym większość obywateli ma
wykształcenie wyższe. Wątpliwym jest jednak czy nawet owi obywatele zadają
sobie trud skojarzenia znaczenia pierwszego z drugim.
Jest to
oczywiście nie najłatwiejsze zadanie – studiować,
jako zgłębiać coś, poznawać, brzmi dość śmiesznie i patetycznie. Nie
przywykliśmy do studiowania. Nawet
jeszcze do niedawna powszechnie studiowane
mapy odchodzą do lamusa na rzecz nawigacji i GPSów. Studiowanie to pochylony nad książkami żak, z wyciągniętym ze
skupienia językiem, zmarszczonymi brwiami, studiujący
po łacinie scholastykę w jakiejś anegdotycznej Padwie czy Sorbonie. Widok
egzotyczny, wzbudzający dziś raczej pobłażanie, kwitowany uśmiechem ulgi.
Żyjemy w czasach gdzie takie postawy nie zdarzają się często, bo nie są
koniecznymi postawami. Nawet w społeczeństwach o tak wysokim stopniu
wyedukowania jak współczesne społeczeństwo Zachodnie intelektualny mozół to
raczej obrazek z ryciny, zmora minionych czasów. Przez modernistów poddany
sakralizacji i obdarty z całego znoju – umysł świecić miał na scenie, przed
wielką publiką, zachwycając swoją potęgą, do oficyny natomiast wstępu nie było.
Prezentujący swoją tężyznę umysłową
intelektualiści i naukowcy – słusznie lub nie – przyjmowali na skronie laurowe
wieńce, nie wspominając o obskurnym intelektualnym sztafażu, w którym po nie
wyruszyli, ani jak długa była ich droga. W świecie ponowoczesnym natomiast nie
trzeba martwić się o pozory, troszczyć by nikt nie zbadał naszego studiowania
od kuchni – kuchnia ta bowiem nafaszerowana jest elektroniką i mechaniką
ułatwiającą całe przedsięwzięcie, zapewniającą komfortowe warunki dla
intelektualnej pracy. Prace piszą się same, wynalazki i odkrycia to niejako iskry
przeskakujące między ludzkim geniuszem a najnowocześniejszym sprzętem. To ten
drugi bierze na siebie większość pracy, zwłaszcza tej najcięższej.
Aby jednak
zrozumieć fenomen drugiego znaczenia studiowania należy wyobrazić sobie
naukowca ubogiego, pozbawionego usłużnej techniki i wygód nowoczesnego
laboratorium. Nie naukowca nawet a po prostu człowieka przenikliwego,
opanowanego pasją a przynajmniej głodem dociekania, gotowego na własną rękę
przedzierać się przez gąszcz tajników i specyfiki danej dziedziny czy świata w
ogóle, ku jakiejś pokracznej formie dokonanej – bo czy może taka istnieć? Czy
można jakąkolwiek większą całość „przestudiować”, „wystudiować”, „zastudiować”?
Myśląc o studiowaniu czegoś wyobrażam
sobie greckich filozofów. Rozglądających się niespokojnie, patrzących w
przestrzeń lub wbijających świdrujący wzrok – w ziarenka piasku w klepsydrze,
trójkąt prostokątny, strumień wody. A potem tych samych, dyskutujących pogodnie
z przyjaciółmi, pewnych własnej pozycji oraz spokojnych swoją wiedzą, którą
uważali za coś wartościowego, za udaną próbę uchwycenia, muśnięcia choćby
jakiejś całości. Wyobraźcie sobie tylko Hipokratesa, tłumaczącego swoim uczniom
mechanizmy działania ludzkiego ciała, prezentującego swoje teorie, które
sklecił na podstawie niemal żadnej – w porównaniu oczywiście z dzisiejszą –
wiedzy i niedużego doświadczenia. Jak stoi w kręgu uczniów, nad jednym z
pacjentów i referuje im – dziś zapewne uznalibyśmy je za zabawne – sądy na
temat zdrowia, sędziwym, nieco skrzekliwym tonem.
Takim, jakim sądy wygłaszają prości, starsi ludzie(zwłaszcza te, które uważają za prawdziwe, lub o których po prostu wiedzą, że prawdziwe są). Tonem irytującym zazwyczaj dla wykształconych mieszkańców wielkich miast, będącym mieszaniną kategoryczności oraz lekkiego wyrzutu i samousprawiedliwienia, tonem ciasnym, nie zostawiającym miejsca na spekulatywność, komentarz czy choćby pozwalający nabrać dystansu żart – rzeczy, które tak lubimy. Czym bowiem dla ludzi prostych jest prawda? Sami pewnie nie umieliby odpowiedzieć na to pytanie, a to dlatego, że jest ona dla nich wyłącznie tym, czym jest. Kiedy ją udowadniają czują się wartościowi nie poprzez przypisywanie sobie sprawności intelektualnej, która do takiego udowadniania jest konieczna, ale poprzez fakt, że oto prawda jest z nimi, jest po ich stronie, że mogą być jej rzecznikami. Dbają o zachowanie podrzędności w stosunku do niej, argumentują tylko tyle ile to konieczne, bo fakt przecież obroni się sam. Jeśli chodzi o poglądy, to co innego – w tym temacie prości ludzie potrafią unieść się emocjami, uprawiać karkołomną retorykę, przekonywać. Prawdę jednak traktują oni jak zwierzęta – jawi się im ona zasadniczo jako ten sam rodzaj bytu – nie boją się złapać jej za skórę na karku jak kota i postawić przed rozmówcą. Pojęcie szacunku wobec niej nie istnieje bo nie jest kwestią umowną czy dyskusyjną – prawdy nie można nie szanować, a jaka jest każdy widzi.
Takim, jakim sądy wygłaszają prości, starsi ludzie(zwłaszcza te, które uważają za prawdziwe, lub o których po prostu wiedzą, że prawdziwe są). Tonem irytującym zazwyczaj dla wykształconych mieszkańców wielkich miast, będącym mieszaniną kategoryczności oraz lekkiego wyrzutu i samousprawiedliwienia, tonem ciasnym, nie zostawiającym miejsca na spekulatywność, komentarz czy choćby pozwalający nabrać dystansu żart – rzeczy, które tak lubimy. Czym bowiem dla ludzi prostych jest prawda? Sami pewnie nie umieliby odpowiedzieć na to pytanie, a to dlatego, że jest ona dla nich wyłącznie tym, czym jest. Kiedy ją udowadniają czują się wartościowi nie poprzez przypisywanie sobie sprawności intelektualnej, która do takiego udowadniania jest konieczna, ale poprzez fakt, że oto prawda jest z nimi, jest po ich stronie, że mogą być jej rzecznikami. Dbają o zachowanie podrzędności w stosunku do niej, argumentują tylko tyle ile to konieczne, bo fakt przecież obroni się sam. Jeśli chodzi o poglądy, to co innego – w tym temacie prości ludzie potrafią unieść się emocjami, uprawiać karkołomną retorykę, przekonywać. Prawdę jednak traktują oni jak zwierzęta – jawi się im ona zasadniczo jako ten sam rodzaj bytu – nie boją się złapać jej za skórę na karku jak kota i postawić przed rozmówcą. Pojęcie szacunku wobec niej nie istnieje bo nie jest kwestią umowną czy dyskusyjną – prawdy nie można nie szanować, a jaka jest każdy widzi.
A czy my wiemy
jaka ona jest? Czym jest ona dla nas – ludzi potencjalnie studiujących, a
przynajmniej mających taką możliwość a więc na skutek przejścia systemu
edukacji już nie tak jednoznacznie „prostych” a raczej „wykształconych z dużych
ośrodków” (obydwie kategorie umowne, rozumiane mam nadzieję instynktownie,
informacyjne, nie wartościujące)? Na to pytanie nam również trudno
odpowiedzieć, ale pewien stosunek do niej wyraża się w naszym zachowaniu.
Mówimy o niej inaczej. Opisujemy świat z dystansem, spokojem, pewni własnej
wiedzy (Wiedzy wynikającej nie z bezapelacyjnej, w pełni obserwowalnej natury
faktu, świata, prawdy a raczej trafności naszych interpretacji i opisów), bez
wstydu w przypadku jej braku – z pomocą zawsze mogą nam przyjść nowoczesne
technologie. Zawsze możemy sięgnąć po fragmenty prawdy. Skatalogowane, cyfrowo
przetwarzane, zamienione w towary, oblepione etykietami, podawane sprawnie w
odmierzonych porcjach, poręczne, służebne. Jedną z wielu form owej, mogą być
studia właśnie. Przez pewien lekceważący stosunek zarówno prawda jak i
docieranie do niej stało się po pierwsze łatwe, albo za takie uważane, po
drugie zaś zinstytucjonalizowane oraz bezmyślne. Brak nam – niech to śmiesznie
zabrzmi, niech zabrzmi naiwnie! – namiętności co do prawdy oraz co do dążenia
do niej, zgłębiania jej. Tym sposobem studiować
z synonimu poznawania prawdy i zgłębiania jej stało się swoim przeciwieństwem,
sytuacją, w której prawda zostaje dla nas wyselekcjonowana, nam podsunięta i
nagięta do utylitarnych celów.
Zdaję sobie sprawę,
że świat, w którym wyższe kształcenie podejmują jedynie osoby kierujące się
dobrem intelektualnym i pasją jest utopią. Wykształcenie stało się towarem,
argumentem jedynie na dzikim rynku pracy i zdobywania takich argumentów nie
można nikomu zabronić. Niemniej jednak obudzenie na powrót samoświadomości ucznia
(na każdym poziomie nauki, nie tylko w szkole średniej czy wyższej!),
zrozumienie procesów kształcenia i obudzenie pogłębionej refleksji nad własną refleksją wydają się być zadaniami kluczowymi dla higieny życia intelektualnego
i uratowania instytucji wyższej uczelni od totalnej kompromitacji. Zacznijmy studiować zamiast tylko studiować.