sobota, 1 września 2012

Yeasayer - Fragrant World


Yeasayer – Fragrant World

[2012, Secretly Canadian]


7.4


To będzie recenzja dziwna, niekompetentna, pełna niesprecyzowanych pretensji. Zawstydzona brakiem swojego konkretnego umotywowania niczym rodzic, który z dwójki dzieci faworyzuje to mniej zdolne, za to bardziej niesforne. Fragrant World jest dzieckiem piekielnie zdolnym. Mianem niesfornej za to określił bym moją tego albumu percepcję. Muzycznie jest to  popis erudycji i kreatywności, jednak wciąż nie potrafię tych popisów pokochać miłością otwarta i bezwarunkową. Wciąż czuję jakiś fałsz. Komentując ostatnio postFight!Suzan o Channel Orange Franka Oceana wspomniałem o tym, jak bardzo dzisiejsi krytycy muzyczni, a tym samym  muzyka (bo to ona wyrobiła u krytyków takie nastawienie) przywiązana jest do formy, a jak brakuje jej treści. Liczy się to aby stworzyć coś ciekawego, o dużej wartości artystycznej, a czy to będzie „moje”, czy to będzie własne, to już liczy się mniej. Jasne, dużo czasu minęło od kiedy pryszczate nastolatki zdobywały listy przebojów z gitarowymi balladami o miłosnych bolączkach czy trudach życia. Trochę mniej czasu mija między kolejnymi artystycznymi (idzie o jakość!) spowiedziami, które przynoszą ulgę pozamykanym w swoich pokojach dzieciakom na całym świecie, ale te wciąż nie zdarzają się często. Szczerość wydaje się tracić na cenie, przybierać na niej – konwencja, patent. Temat ten poruszę pewnie jeszcze pisząc recenzję Channel Orange, w każdym razie Yeasayer osiągnęli dla mnie mistrzostwo w operowaniu formą kosztem treści. Niedawno przeczytałem czyjeś (subiektywne, ale dalibóg prawdziwe) przemyślenia na temat uczucia równie ulotnego co mój niepokój związany z FG; mianowicie o przekonaniu, że wybitne płyty poznaje się już po kilku pierwszych sekundach. Przekonanie to było wyrażone dokładnie w słowach „już od pierwszych chwil można poczuć, czy artysta ma coś do powiedzenia, czy nie”(Postaram się dokopać do tego tekstu, choć będzie trudno). Otóż Yeasayer na najnowszej płycie sprawiają wrażenie erudytów bezmózgich (nie tyle bezmózgich, co bez serca!), erudytów impotentów. I może nie czuć tego od pierwszych dźwięków, ale podczas słuchania co jakiś czas powraca dziwne poczucie, jakby czegoś brakowało.
 W lepszym opisaniu mojej nieufności co do płyty pomoże fragment z Czarodziejskiej Góry Tomasza Manna:
Hans Castorp (…) siedział na lakierowanym fotelu ogrodowym pod ścianą domu, pochłonięty ożywioną rozmową z Joachimem, którego mimo jego oporu zmusił do wyjścia; przy balustradzie stała pani Chauchat, paląc papierosa z towarzyszami swymi z sali jadalnej. Mówił umyślnie dla niej, aby go słyszała. Była plecami odwrócona do niego... Jak widać, mamy teraz na oku określony wypadek. Rozmowa z kuzynem nie wystarczała jego afektowanemu gadulstwu; rozmyślnie tedy zawarł pewną znajomość - jaką to? Znajomość z Herminą Kleefeld: jakby od niechcenia zwrócił się do niej, przedstawił się jej i przedstawiwszy także Joachima, przysunął jej lakierowane krzesełko, aby w większym towarzystwie lepiej móc zabłysnąć.(…) I kiedy Joachim, świadomy swej roli statysty, siedział wlepiwszy wzrok w ziemię, a także samą pannę Kleefeld na widok nie widzących i umykających spojrzeń Hansa Castorpa stopniowo ogarniało upokarzające uczucie, że służy tylko jako środek do celu, Hans Castorp puszył się i mizdrzył, cyzelował zwroty i głosowi temu starał się nadać piękne brzmienie (…). 

Zakochany w pannie Chauchat młodzieniec nawiązuje prowizoryczną rozmowę, najpierw ze swoim kuzynem, potem z ledwie mu znaną Herminą Kleefeld, nie po to żeby z nimi porozmawiać, żeby poznać jakąś część nich i żeby dać im poznać jakąś część siebie, ale tylko by móc się popisać przed swoim obiektem westchnień. Słuchając Fragrant World czuję się trochę jak „statysta”, w tle „afektowanego gadulstwa” zespołu.

W kwestiach formalnych Yeasayer prezentują oszałamiające wręcz bogactwo. Na intensywnych, pulsujących, bębnach kładą się rozkoszne groove’y basu i zazwyczaj gitara wygrywająca jakiś połamany riff, który leży gdzieś między dyskretnymi, nieco niezręcznymi kontrapunktami znanymi z  ejtisowych (na szczęście, ten idiom przestał już być wytrychem w indie dyskursie i nie będzie nam tak potrzebny jak przy interpretowaniu Odd Blood. Warto jednak mieć go gdzieś z tyłu głowy.) hitów a spider-riffami Talking Heads czy Roberta Frippa. Na tym właściwie kończy się konkretna wyliczanka, bo resztę dźwięków trudno jest zidentyfikować i przypisać im źródło. Cała paleta elektronicznych plumkań i jęków, niby-dęciaki, niby-smyki, rozmaite brzmienia synthów, instrumenty (i wokale – końcówka „Demon Road”) przetworzone niemal nie do poznania.  Wszystkie te atrakcje zostały zaaplikowane z wyrachowaniem i świadomością. Nie ma tu już śladu po naiwnym gigantyzmie i entuzjastycznej przesadzie w środkach z Odd Blood. Każdy efekt jest tam gdzie być powinien, dziwne brzmienia „cyzelowane” tak, że wszystko składa się w jedną idealnie współgrającą całość, totalnie koherentną. Muzycznie naprawdę ciężko się jest tutaj do czegokolwiek przyczepić. Może tylko fragmenty w których panowie porzucają maltretowanie i krojenie formatu popowej piosenki na rzecz alternatywnego songwritingu nudzą (skipowane „Folk Hero Shtick”).  Może właśnie to rozerwanie pomiędzy popem i indie jest przyczyną niepełności płyty i tłumaczy niemożność artystycznej szczerości?   
Pop i indie a liryki. Pop zakłada infantylizację emocji, generalizację przeżyć, masowość. Muzyka alternatywna wręcz przeciwnie: indywidualizm, szczerość kosztem przystępności. Yeasayerom udało się tak dobrze odnaleźć pomiędzy tymi dwiema estetykami na Odd Blood dzięki wspomnianej wyżej naiwności, entuzjazmowi, wierze w popowy format. Przy Fragrant World za to, zespół postanowił chyba dopełnić soniczne szaleństwa równie dziwnymi tekstami. Na tyle dziwnymi, że irytują zamiast intrygować. I rozczarowują. Było mi strasznie przykro, kiedy dowiedziałem się, że moje ulubione „Glass of the Microscope”  traktuje w dość banalny sposób o zanieczyszczeniu środowiska. W sposób banalny a jednak silący się na bycie intelektualnym, a przecież skuteczność Y osiągają zaprzedając się banałowi. Widać to w najbardziej przebojowym na płycie bangerze „Reagan’s Skeleton” będącym apoteozą grzesznej, popowej przyjemności i niczym nieskrępowanego hedonizmu. Sam motyw tańca ze szkieletem Reagana jest chyba najlepszą metaforą rozwiązłości jaką można wymyślić, a rozbrajające deklaracje, że to nie czerwonych oczu należy się bać a satelitów nad naszymi głowami (jeśli dobrze wychwytuję, bo w dziesiątkach chropowatych, przesterowanych elektronicznych patternów ciężko zrozumieć słowa)  tylko dopełniają obrazu naiwnej walki o swoje prawo do imprezy. Koniec końców jest to jeden z bardziej przekonujących tracków na płycie.

Z resztą posłuchajcie tylko najpierw   „Reagan’s Skeleton”:


 a później:


The Xx - Coexist


The Xx – Coexist

[2012, Young Turks]

6.9

 
Paradoksalnie czasownik „koegzystować” wydaje mi się nieść mniej treści niż bardziej podstawowe „egzystować”. Jakby dwie strony połączone mutualizmem „koegzystowania” rozwadniały swoją „egzystencję” w sobie nawzajem, pozbawiając słowa swojej intensywności i ujmując siły jego znaczeniom. Którymi są… no właśnie. Co nimi jest? Podstawowym rozróżnieniem między tymi dwoma opisami bytowania jest kontekst albo jednostkowy („egzystować”) albo więcej niż jednostkowy („koegzystować”). Treść „egzystowania” jest totalna, a za razem ściśle określona. Słowo w swoim podstawowym znaczeniu oznacza po prostu istnienie, przeciwieństwo niebytu a więc wszystko co jest jakimkolwiek przejawem życia. Tyle, że każde życie przejawia się w pewien sposób bardziej niż w inny, każde ma własna dominantę. Przypomina to trochę paradygmat realizmu o jednocześnie typowych i indywidualnych postaciach.  Myślę, że to dzięki tym właściwościom słowo to zostało tak ochoczo zasocjowane z treściami metafizycznymi czy mówiąc po prostu egzystencjalnymi (w znaczeniu: z dyskursu filozofii egzystencjalizmu, tak właśnie). „Koegzystować” brzmi natomiast totalnie biologicznie. Może kiedy dzielisz z kimś większość przestrzeni (Basic space, heh) życiowej sprawy przyziemne, fizjologiczne stają się ważniejsze? Chyba tak. W każdym razie porannej erekcji we własnym łóżku nigdy nie poświęca się tyle atencji  (dyskomfort, don’t get me wrong, lol) co w cudzym. Neutralne „koegzystowanie” - które w tytule płyty oznacza rozczarowujący brak intensywnych uczuć („we used to be closer than this…”) między naprzemiennymi podmiotami  w całej swojej semantycznej estetyce dobrze opisuje wiele sposobów funkcjonowania albumu w różnych kontekstach.
Po pierwsze, w kontekście płyty poprzedniej. Xx było „egzystowaniem”, było duchowe, było chłodne i intensywniejsze. Coexist nie jest w stosunku do niego rewolucją a ewolucją raczej. Ewolucją, której przebieg jest zdecydowanie gradualistyczny, nie saltacjonistyczny. Jednak ewolucji tej warto poświęcić chwile czasu, tym bardziej, że „co teraz zrobią iksy?” było momentami jednym z ważniejszych pytań dla fanów niezalu. A więc „co iksy zrobiły”? Nie za wiele. Dlaczego? Bo mogli. Bo nie musieli robić zbyt wiele. Kiedy wszyscy straszą wtórnością i brakiem perspektyw dla muzycznych genre The Xx są jednym z wielu przykładów na zbudowany prostymi środkami patent na niepodrabialne brzmienie. Żadnego sprawdzianu drugiej płyty nie było, dlatego, że rozwiązania z debiutu są wciąż na tyle żywotne i przede wszystkim na tyle charakterystyczne, że można nimi zapełnić płytę. Wystarczyło minimalnie przesunąć akcenty.
Tym razem all the credits go to Jamie. I mówiąc all mam na myśli naprawdę wszystkie. Kompozycyjnie płyta o dwie klasy słabsza od debiutu. Niektóre kawałki np. „Reunion” nie mają na swoją obronę nic oprócz „momentów”, a „momenty” zazwyczaj są w ścisłej symbiozie kompozycja-brzmienie. Jamie okazał się być naprawdę pojętnym kotem. „Far Nearer” było niewyobrażalnie nudnym acz przyjemnym trackiem i nie sądzę żeby chłopak miał talent do tworzenia własnych, kompletnych wizji. Ale potrafi z zadziwiającą kreatywnością i praktycznością przyłożyć producenckie narzędzia do materiału swojego zespołu (z resztą skuteczność swojego pragmatycznego podejścia do brzmienia udowodnił przy współpracy z Heronem). Tym razem brzmienia są cieplejsze, bardziej chillwave’owe niż na poprzedniej płycie. Razem z organiczną okładką stanowią kolejne odbicie estetyki „koegzystencji” w tym albumie. Słuchając milutko pulsujących basów poprzykrywanych rozmydlonymi synthami, widzi się niemal delikatne, życiodajne pęcherzyki krążące w ciepłych wodach płodowych, czuje się cudzy oddech na własnym policzku. Ale ten trop byłby zbyt oczywisty. Jamie czerpie też z rozwiązań z zupełnie innej beczki: z minimalu, witch house’u czy nawet dubu. Generalnie czegokolwiek co jest mroczne, brytyjskie i na bicie. Zepchnięte w tył miksu, bezczelnie zreverbowane handclapy albo snapy (can’t tell) z „Try”, czy potraktowane w ten sam sposób werble z „Angles” czy „Tides”, gdzie we wszystkich przypadkach echo dźwięku funkcjonuje na tej samej zasadzie (czyli po prostu głośności), co dźwięk właściwy – to dość odważne zabiegi. (Odważne, bo formuła brzmieniowa debiutu choć stanowiła pewne novum, to trzymała się klasycznej zasady podrzędności wobec kompozycji, która z kolei zadaniem było wyeksponowanie treści, emocji. Na Coexist  producenckie zabiegi wchodzą w kompetencje kompozycji i odbierają jej prawo do treści. Treścią tą staje się raczej budowanie klimatu niż eksploatowanie emocji.) Oprócz tego w tym samym „Try” mamy jeszcze rozedrgane vibrato gitary, jakieś dziwne, elektroniczne, sinusoidalne jęki i przyjemne, syntetyczne, 808owe pykanie. Warto tylko dodać, że następny na płycie Reunion zaczyna się rozkosznymi steel drums (jeśli ktoś jest przyzwyczajony do tego co z tym brzmieniem robi np. Unicorn Kid, to spotka się z miłą odmianą) a w „Our Song” mamy cudowną reversed guitar. Cała ta gama producencko-aranżacyjnych zabiegów sprawia, że album brzmi nowocześnie i mimo trafiających się ówdzie kompozycyjnych potknięć potrafi utrzymać atencję słuchacza. Co prawda, po pierwszych odsłuchach narzekałem, że nie został mi w głowie żaden ciasny, suchy bit w rodzaju „Heart Skipped a Beat”, ale to zarzut bzdurny. Rytmicznej podkładki jest więcej niż na  Xx, tyle że są to zupełnie inne brzmienia, pulsujące, unikające werbla, momentami house’owe.
Wspomniane „Reunion” może być pomocne w scharakteryzowaniu songwritingu na Coexist. Za wiele się w tej materii nie zmieniło. Interwały są cały czas te same, riffy (oszczędnie dawkowane arpeggia głównie) bliźniaczo podobne, no surprises. Ale to wciąż żre. Dlaczego by im odmawiać prawa do kucia żelaza póki gorące? Boli tylko, że popełniają te same błędy. Drażni mnie szalenie rozkawałkowanie utworów, podzielenie ich na mniejsze części, wydzielenie w nich małych wstawek gdzie instrumenty grają zazwyczaj naprzemiennie. To ma na celu chyba uniknięcie monotonii, gdy tym czasem tylko zaburza linearność budowania napięcia w piosenkach i rozprasza. Na „egzystującym” Xx te zabiegi działały bodajże lepiej, ale tamten album nie miał tak laid-back brzmienia. Poza tym, te dziwactwa usprawiedliwione były intensywnością kompozycji. Na Coexist natomiast ta fragmentaryzacja marnuje potencjał spójności albumu. Wszystkie wyciszenia, zwolnienia (koncert w Gdyni pokazał, że kiedy Jamie da kolegom trochę wolnej ręki to ci już zaczynają maltretować swoje kawałki „natchnionymi, pofrazowymi stęknięciami” czy rozwlekaniem ich w nieskończoność) nie wnoszą nic, składowe „koegzystują” ze sobą,  po części się dopełniając, po części też jednak zostając gdzieś obok. W „Reunion” mamy rozwodnioną zwrotkę, trochę daremny i raczej śmieszny hook („Reunion, Reunion”, brzmi jak apel o odbudowanie League Of Shadows), obowiązkowy przystanek przed rozpędzeniem się bitu, a najlepszymi momentami są narastające steel drums w zwrotce i rozpędzający się bit właśnie, czyli momenty w których jakość jest funkcją brzmienia. Komponując muzycy za bardzo się nie napracowali. Produkując pewnie już więcej.
Od strony tekstowej jak jest każdy widzi. Kolejnych 11 piosenek o miłości. Że też oni tak potrafią. Przez niemal cała płytę balansowanie na granicy między banałem, patosem i nastoletnim złamanym sercem, a zgrabnymi miłosnymi deklaracjami, które mogę stać się nowym „sometimes I still need you”. W czasach hossy można wyśmiewać, w dołku można się utożsamiać. Zupełnie jak ze Światłami Miasta Gramatika, heh.
„Koegzystować” wreszcie możemy my sami, razem z tą płytą, obok niej. Z ulgą przyjmuję fakt, że cały album nie jest tak emocjonalnie wymagający/angażujący (wymagający zaangażowania) jak zwiastun w postaci „Angels”;  że nie wymaga od nas „egzystowania” wewnątrz niego, jak Xx. Bo temu fenomenalnemu samograjowi, jakim The Xx są nie warto chyba jednak poświęcać aż tyle. Przedrostek „ko” gwarancją bezpieczeństwa.