Yeasayer – Fragrant World
[2012, Secretly Canadian]
7.4
To będzie recenzja dziwna,
niekompetentna, pełna niesprecyzowanych pretensji. Zawstydzona brakiem swojego
konkretnego umotywowania niczym rodzic, który z dwójki dzieci faworyzuje to mniej zdolne, za to bardziej niesforne. Fragrant
World jest dzieckiem piekielnie zdolnym. Mianem niesfornej za to określił bym
moją tego albumu percepcję. Muzycznie jest to popis erudycji i kreatywności, jednak wciąż nie potrafię tych popisów pokochać miłością
otwarta i bezwarunkową. Wciąż czuję jakiś fałsz. Komentując ostatnio postFight!Suzan o Channel Orange Franka
Oceana wspomniałem o tym, jak bardzo dzisiejsi krytycy muzyczni, a tym samym muzyka (bo to ona wyrobiła u krytyków takie
nastawienie) przywiązana jest do formy, a jak brakuje jej treści. Liczy się to
aby stworzyć coś ciekawego, o dużej wartości artystycznej, a czy to będzie „moje”,
czy to będzie własne, to już liczy się mniej. Jasne, dużo czasu minęło od kiedy
pryszczate nastolatki zdobywały listy przebojów z gitarowymi balladami o
miłosnych bolączkach czy trudach życia. Trochę mniej czasu mija między
kolejnymi artystycznymi (idzie o jakość!) spowiedziami, które przynoszą ulgę
pozamykanym w swoich pokojach dzieciakom na całym świecie, ale te wciąż nie zdarzają się często.
Szczerość wydaje się tracić na cenie, przybierać na niej – konwencja, patent.
Temat ten poruszę pewnie jeszcze pisząc recenzję Channel Orange, w każdym razie Yeasayer osiągnęli dla mnie
mistrzostwo w operowaniu formą kosztem treści. Niedawno przeczytałem czyjeś (subiektywne,
ale dalibóg prawdziwe) przemyślenia na temat uczucia równie ulotnego co mój
niepokój związany z FG; mianowicie o
przekonaniu, że wybitne płyty poznaje się już po kilku pierwszych sekundach.
Przekonanie to było wyrażone dokładnie w słowach „już od pierwszych chwil można
poczuć, czy artysta ma coś do powiedzenia, czy nie”(Postaram się dokopać do
tego tekstu, choć będzie trudno). Otóż Yeasayer na najnowszej płycie sprawiają
wrażenie erudytów bezmózgich (nie tyle bezmózgich, co bez serca!), erudytów
impotentów. I może nie czuć tego od pierwszych dźwięków, ale podczas słuchania
co jakiś czas powraca dziwne poczucie, jakby czegoś brakowało.
W lepszym opisaniu mojej nieufności co do płyty pomoże fragment z Czarodziejskiej Góry Tomasza Manna:
W lepszym opisaniu mojej nieufności co do płyty pomoże fragment z Czarodziejskiej Góry Tomasza Manna:
Hans Castorp (…) siedział na lakierowanym fotelu ogrodowym pod ścianą domu, pochłonięty ożywioną rozmową z Joachimem, którego mimo jego oporu zmusił do wyjścia; przy balustradzie stała pani Chauchat, paląc papierosa z towarzyszami swymi z sali jadalnej. Mówił umyślnie dla niej, aby go słyszała. Była plecami odwrócona do niego... Jak widać, mamy teraz na oku określony wypadek. Rozmowa z kuzynem nie wystarczała jego afektowanemu gadulstwu; rozmyślnie tedy zawarł pewną znajomość - jaką to? Znajomość z Herminą Kleefeld: jakby od niechcenia zwrócił się do niej, przedstawił się jej i przedstawiwszy także Joachima, przysunął jej lakierowane krzesełko, aby w większym towarzystwie lepiej móc zabłysnąć.(…) I kiedy Joachim, świadomy swej roli statysty, siedział wlepiwszy wzrok w ziemię, a także samą pannę Kleefeld na widok nie widzących i umykających spojrzeń Hansa Castorpa stopniowo ogarniało upokarzające uczucie, że służy tylko jako środek do celu, Hans Castorp puszył się i mizdrzył, cyzelował zwroty i głosowi temu starał się nadać piękne brzmienie (…).
Zakochany
w pannie Chauchat młodzieniec nawiązuje prowizoryczną rozmowę, najpierw ze
swoim kuzynem, potem z ledwie mu znaną Herminą Kleefeld, nie po to żeby z nimi
porozmawiać, żeby poznać jakąś część nich i żeby dać im poznać jakąś część
siebie, ale tylko by móc się popisać przed swoim obiektem westchnień. Słuchając
Fragrant World czuję się trochę jak „statysta”,
w tle „afektowanego gadulstwa” zespołu.
W
kwestiach formalnych Yeasayer prezentują oszałamiające wręcz bogactwo. Na intensywnych,
pulsujących, bębnach kładą się rozkoszne groove’y basu i zazwyczaj gitara
wygrywająca jakiś połamany riff, który leży gdzieś między dyskretnymi, nieco
niezręcznymi kontrapunktami znanymi z ejtisowych (na szczęście, ten idiom
przestał już być wytrychem w indie dyskursie i nie będzie nam tak potrzebny jak
przy interpretowaniu Odd Blood. Warto
jednak mieć go gdzieś z tyłu głowy.) hitów a spider-riffami Talking Heads czy
Roberta Frippa. Na tym właściwie kończy się konkretna wyliczanka, bo resztę
dźwięków trudno jest zidentyfikować i przypisać im źródło. Cała paleta
elektronicznych plumkań i jęków, niby-dęciaki, niby-smyki, rozmaite brzmienia
synthów, instrumenty (i wokale – końcówka „Demon Road”) przetworzone niemal nie
do poznania. Wszystkie te atrakcje
zostały zaaplikowane z wyrachowaniem i świadomością. Nie ma tu już śladu po
naiwnym gigantyzmie i entuzjastycznej przesadzie w środkach z Odd
Blood. Każdy efekt jest tam gdzie być powinien, dziwne brzmienia „cyzelowane”
tak, że wszystko składa się w jedną idealnie współgrającą całość, totalnie
koherentną. Muzycznie naprawdę ciężko się jest tutaj do czegokolwiek przyczepić.
Może tylko fragmenty w których panowie porzucają maltretowanie i krojenie
formatu popowej piosenki na rzecz alternatywnego songwritingu nudzą (skipowane „Folk
Hero Shtick”). Może właśnie to
rozerwanie pomiędzy popem i indie jest przyczyną niepełności płyty i tłumaczy
niemożność artystycznej szczerości?
Pop
i indie a liryki. Pop zakłada infantylizację emocji, generalizację przeżyć,
masowość. Muzyka alternatywna wręcz przeciwnie: indywidualizm, szczerość
kosztem przystępności. Yeasayerom udało się tak dobrze odnaleźć pomiędzy tymi
dwiema estetykami na Odd Blood dzięki
wspomnianej wyżej naiwności, entuzjazmowi, wierze w popowy format. Przy Fragrant World za to, zespół postanowił
chyba dopełnić soniczne szaleństwa równie dziwnymi tekstami. Na tyle dziwnymi,
że irytują zamiast intrygować. I rozczarowują. Było mi strasznie przykro, kiedy
dowiedziałem się, że moje ulubione „Glass of the Microscope” traktuje w dość banalny sposób o
zanieczyszczeniu środowiska. W sposób banalny a jednak silący się na bycie
intelektualnym, a przecież skuteczność Y osiągają zaprzedając się banałowi.
Widać to w najbardziej przebojowym na płycie bangerze „Reagan’s Skeleton” będącym
apoteozą grzesznej, popowej przyjemności i niczym nieskrępowanego hedonizmu.
Sam motyw tańca ze szkieletem Reagana jest chyba najlepszą metaforą rozwiązłości
jaką można wymyślić, a rozbrajające deklaracje, że to nie czerwonych oczu należy się bać a satelitów
nad naszymi głowami (jeśli dobrze wychwytuję, bo w dziesiątkach chropowatych,
przesterowanych elektronicznych patternów ciężko zrozumieć słowa) tylko dopełniają obrazu naiwnej walki o swoje
prawo do imprezy. Koniec końców jest to jeden z bardziej przekonujących tracków
na płycie.
Z
resztą posłuchajcie tylko najpierw „Reagan’s Skeleton”:
a później: