Mine dir. Pierre Debusschere |
Zupełnie nie rozumiem ludzi traktujących popkulturową instytucję divy poważnie. Beyonce Knowles została już obdarzona bodaj wszystkimi pop tytułami, opisana superlatywami od tyłka po końcówki ombre i zmitologizowana do tego stopnia, że naprawdę nie trudno uwierzyć, że "she woke up like this". Każdy chce być nią, girls love Beyonce i jest to totalnie zrozumiałe, ale odrzucanie włosów w paradygmacie niezniszczalnej superwoman w moich oczach zawsze ujmowało jej powagi i spychało realną władzę nad rzędem dusz, którą przecież Bey posiada, na dalszy plan, za piszczących die-hard fanów.
Jest 2014, dzięki tabloidom już od dawna wiemy, że celebryci to również istoty ludzkie a od jakiegoś czasu dzięki mediom społecznościowym możemy przez chwilę zwrócić ich łaskawe spojrzenie na swoją własną osobę. Sceniczna kreacji Shasy Fierce wydawała mi się absurdalnym zwieńczeniem tej pogoni za perfekcją a i sama zainteresowana zrozumiała chyba w końcu, że to dość rachityczny pomysł. W tej fasadzie było oczywiście dużo rys, przez które oglądaliśmy ciekawsze oblicza Miss Carter niż to nieskazitelnej, scenicznej bestii, a nowym albumem pierwsza dama popkultury postanowiła chyba rozsadzić je od wewnątrz. Justin, Miley a nawet Rihanna kreują swoją markę w równym stopniu poprzez nowe przeboje jak i "wykradzione" nagie zdjęcia, selfie z jointami czy nagrania z policyjnych zatrzymań. Carter postanowiła dotrzymać nastolakom kroku w ekshibicjonistycznym wyścigu, ale w bardziej umiarkowanej, odpowiedniej dla zamężnej trzydziestolatki formie.
Grown Woman dir. Jake Nava |
Beyonce nie uplasowała się przecież na szczycie peletonu tylko dzięki bezgranicznie oddanemu fanbase'owi. Udało jej się to dlatego, że nigdy nie zadowalała się statusem quo. Ostatnie, kolejne zwycięstwo w rankingu Billboardu na najbardziej wpływową personę w muzycznym biznesie, które dzieliła z Jayem, uargumentowane było ich posunięciami wydawniczymi - współpracą Hovy z Samsungiem przy MCHG i wydaniem Beyonce w sieci, bez żadnej promocji.
Forma wydawnictwa implikuje mnóstwo pytań o rolę wytwórni, o bezpośrednich kanałach komunikacji z odbiorcą, świadczy też pewnie o statusie artystki i jeszcze o stu innych rzeczach, które podsumujmy krótkim - super. Oczywiście Knowles nie była pierwsza, ale była jak dotąd największa. Widzieć gwiazdy największego kalibru eksperymentujące - w jakikolwiek sposób - z formami dystrybucji to zawsze coś pozytywnego.
Niezapowiedziane wejście z buta wytworzyło od razu poczucie, że obcujemy z czymś rewolucyjnym. Polska blogosfera jak Mesjasza wypatruje WIelkiego Pop Albumu i można by się nabrać, że to właśnie to. Kilkanaście utworów, kilkanaście klipów, rzesza współpracowników ze świata sztuki, ghostwriting Caroline Polachek, a do tego Bey jako gwarancja prawdziwej popowości materiału.
Nic bardziej mylnego. Nie ma na albumie praktycznie ani jednego tracku, który mógłby stać w jednym szeregu z Love at first sight. Ta Beyonce (która to już?) nie ma hymnicznych aspiracji, ma za to o wiele więcej do powiedzenia i zaoferowania. Woli pijana wskoczyć na stół i tańczyć niż wskakiwać na cokół.
Drunk in Love dir. Hype Williams |
Czy jest tutaj w ogóle jakiś oczywisty singlowy kandydat? Może XO czy Jealous, klasyczne, hymniczne wcielenie Bey. Oficjalna zajawka - Drunk In Love, w którym Miss Carter bardziej rapuje niż śpiewa wydaje się być kompromisem między piosenką pop a trapowym bangerem. Dalej mamy cudowną mimikrę lat 80tych w Blow (kawałek mógłby się ze spokojem znaleźć na wczesnym krążku Madonny, a powstanie tego cudeńka, jak i Hold On We're Going Home twórcy soundtracku do "Drive" mogą sobie poczytać za osobisty sukces) Partition, "party on the block"-hit z okolic millenium; Rocket - rozkoszny, oldskulowy jam oraz agresywne Flawless. Zaskakuje z jakim oddaniem Beyonce adaptuje patenty songwriterów i gości: natchnione No Angel i Super Power, noszą wyraźne ślady wrażliwości Polachek i Oceana, a w Mine z udziałem Drake'a, artystka niemalże imituje flow rapera.
Album przytłacza różnorodnością, która uniemożliwia łatwe wskazanie singlowych pewniaków. Ale czy jest to w ogóle potrzebne? Beyonce tworzy swój własny kalejdoskop, przymierza po kolei kolejne stylistyki, narracje i pozy, bawi się konwencjami, gra z kontrybutorami. Cały krążek jest trochę jak Drunk In Love - radosna parafraza dotychczasowego dorobku, deklaracja pewności siebie, samoakceptacji i artystycznej dojrzałości, bez której nie można przekonująco wypaść w tylu różnorodnych stylistykach; manifest szczęścia i radości tworzenia.
Blow dir. Hype Williams |
Szczęście, a zwłaszcza szczęście w miłości jest tematem przewodnim w tekstach. Miłość jest tutaj najczęściej - no surprises - miłością fizyczną, a przynajmniej te jej aspekty, które przez fizyczność można wyrazić najsilniej są manifestowane. Jest to, zdaje się, idealny poradnik jak być złą, złą suką i zarazem pozostać classy lady. Ilość seksualnych metafor i porównań jest - pamiętając o tym, że to mainstreamowy pop - ponad średnią. Najsilniej jednak pracują momenty, w których Bey "can't handle it anymore" i werbalizuje swoje potrzeby wprost, jak w ekstatycznym finale Rocket. Usłyszenie punish me, please/ whatchu' gonna do with all this ass all up in your face? w miejskim autobusie dało mi chyba pojęcie o tym co czują panie po trzydziestce podróżujące zaczytane w 50 twarzach Grey'a. Poza tym kilka łyżek dziegciu: I'm not feeling myself since the baby, zazdrość, no i oczywiście wojowniczy, przytłaczający "feminizm" QueenB, który został już omówiony bardziej niż wystarczająco.
Może chodzi o to, że ona naprawdę może być kim chce i robić co chce? Może gdyby następnym jej krokiem była transformacja w folkową songwriterkę to cały świat i tak by to łyknął? Żenującym recenzenckim lamusem, który ciśnie się na usta przy okazji takich płyt jest myśl, że "każdy słuchacz znajdzie tutaj coś dla sibie". W tym przypadku może tak być tylko dlatego, że pani Carter sama znalazła w każdym ze swoich wcieleń "coś dla siebie". Szczęśliwa Bey to szczęśliwy słuchacz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz