Wsiadam na rower. Pierwszemu naciśnięciu pedałów
towarzyszą pierwsze, powolne, opadające w siebie dźwięki Obvious Bicycle. Kolejne pchnięcie. I kolejne. Słońce przed chwilą
zaszło, miasto stygnie wycieńczone po upalnym dniu. Przecinam bez dźwięku
balsamiczne, stojące w miejscu powietrze. Spada temperatura, obniża się
jasność, dzień pochyla się nad swoim cieniem. Taki jest właśnie ten album –
okrzepły, przedwieczorny, wyciszony. Jak struga wstrząśniętego szampana, wznosi
się lekkim łukiem ku górze by po chili opaść z miękkim pluskiem.
Krążące wokół płyty słowo „dojrzałość” wydaje się być w jakiś sposób sensowne.
Vampire Weekend stali się chyba tym, czym stać się mieli – soundtrackiem do
spacerów po Upper East Side. Modern
Vampires of the City pozwoli każdemu słuchaczowi poczuć się czystym,
nowojorskim Żydem o jasnych oczach, w których odbijają się zapierające dech w
piersiach gmachy wieżowców. Poza mało pojemna, bez pretensji do niesienia
głębszych treści, ale pomagająca zachować higienę umysłową. Od czasu do czasu
każdemu się taka przebieranka przyda.
Mniej jest
na tej płycie skocznego afrobeatu, który na poprzednich potrafił przybrać
nieomal plemienne zabarwienie. Elektronika dyskretna, całkowicie służebna
wobec kompozycji. VW posługują się dokładnie tymi samymi patentami co wcześniej,
zawieszając utwory gdzieś między afrobeatowymi, gadżeciarskimi riffami, rockendrolową
bezpretensjonalnością i quasi-metafizycznym uniesieniem. Pierwszy składnik tej
wyliczanki, zazwyczaj dominujący, tym razem ustępuje miejsca kolejnym dwóch.
Zaskakująco właściwym wydaje się skojarzenie właśnie z rockendrolem a la Buddy
Holly. Podobnie jak w przypadku twórczości Holly’ego, gitara z pozoru tylko
pełni wiodącą funkcję - to ogrom przeszkadzajek (kto nie kocha cymbałków?),
delikatnie modelowanych riffów, zmiany tempa i natężenia, oraz zawsze gęsty bas
budują narracje utworów. Brzmienia quasi-klawesynowe czy syntetyczne
„chóry” i smyki trudne są do
zinterpretowania. Całkowicie dominują w „Hudson”, kompozycji, którą mogłaby
napisać Joanna Newsom. Możliwe, że zostały one zastosowane jako parodia zasady decorum – w końcu to album w zamierzeniu
egzystencjalny, refleksyjny, wręcz metafizyczny. Na tyle oczywiście, na ile VW
metafizyczni być mogą.
Literatura
daje możliwość stosowania mniejszych słów, skupienia się na szczegółach. A
dzięki analizie szczegółów często można powiedzieć więcej – o stracie, zniszczeniu,
wojnie. – mówi Jonathan Safran Foer,
którego literacka twórczość można chyba z powodzeniem zostać przyrównana –
dzięki podobnej wrażliwości autorów i klimatowi dzieł – do dyskografii Vampire
Weekend. Ani Foer ani Ezra Koening nie
stanowią raczej autorytetów w kwestii zniszczenia czy wojny, za to nie można
odmawiać im prawa do wypowiedzi o stracie, miłości, słowem do sądów na mniejszą
skalę i intymnych obserwacji, detali, w
których z resztą obaj autorzy są całkiem nieźli. Na MVotC znajdziemy więc mnóstwo opisów relacji z
kobietami (podobnie jak większość obiektów Koeninga poddanych estetyzacji.
Hannah Hunt, panna-aliteracja, czy ktoś potrafi ją sobie wyobrazić inaczej niż
w polo Laurena? You’ve got the look of a Kennedy),
słownych gier i follow upów, zarówno do muzycznych inspiracji zespołu jak i do
Pisma Świętego i kultury żydowskiej. Poszukiwanie Boga jest tematem kilku
utworów, przede wszystkim singlowego Ya Hey.
Relacja to intymna, odarta z patosu i wzniosłości. America don’t
love you, so I could never love you.
Spinning
Israelits to nawiązanie do singla
Desmonda Dekkera, Jerusalem to nazwa baru z falaflami.
Ezra gra swój własny żydowski blues tworzy prywatną mitologię, rozpisaną
na ulubione miejsca, urywki wspomnień, twarze z przeszłości.
Tymczasem jest już prawie ciemno a ja jadę bez świateł. Przejeżdżające auta
od czasu do czasu muskają mnie falą ciepłego powietrza. Przejeżdżam obok
radiowozu, mając nadzieję, że nie ściągnę na siebie kłopotów, serce
przyspiesza. Mijam go jednak niezatrzymany i uśmiecham się sam do siebie. Robi
się coraz chłodniej. Czuję specyficzną mieszankę niepokoju i błogości, żadne
jednak z tych uczuć nie absorbuje mnie zanadto. Take your time, young lion. Powoli kieruję się w stronę domu. (domu?) Lubię od czasu do czasu pojeździć na rowerze w przedwieczornej szarości. To dobre dla higieny umysłowej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz