poniedziałek, 17 lutego 2014

Yumi Zouma - Yumi Zouma EP





Cudowna wiadomość: jesteśmy coraz lepsi w hauntologii. Wygląda na to, że możemy zapomnieć o wulgarnej mimikrze ejtisowych fetyszów, której eksplozja w alternatywnym mainstreamie nastąpiła w 2009 (vide: La Roux). Światło dyskotekowej kuli zostało rozszczepione w pryzmacie erudycji kolejnych artystów na całą paletę subtelnych odcieni i półtonów, a Yumi Zouma wydają się dokładać swoją cegiełkę do tego dzieła, albo przynajmniej do tego pretendują. Ejtisowa estetyka nie jest tu bowiem celem samym w sobie, ale pełnoprawnym i wcale nie archaicznym środkiem wyrazu. (Po We Can't Stop chyba można z powodzeniem uznać "smutne disco" za współczesny paradygmat kulturowy.)
Nowozelandzcy debiutanci raczą nas epką, na którą składają się cztery nienagannie napisane sophisti-pop perełki. Każdy hook to powiew świeżości i niewinności. I always give it to you honest, śpiewa Kim i nie rzuca słów na wiatr. Do nostalgicznych nowelek o uczuciach i wspomnieniach nie można by wymarzyć sobie lepszej muzycznej oprawy. Delikatne synthy i gitary na reverbie lokują Yumi Zoumę brzmieniowo gdzieś między Jensen Sportag, Tigercity a Real Estate, może tak mogliby grać Part Time czy Diogenes Club, gdyby pozmieniać im presety.
 A Long Walk Home for Parted Lovers, tytuł otwierającej epkę kompozycji oddaje idealnie panujący na niej nastrój -  kiedy myśli biegną wstecz, starając się ogrzać w gasnącym cieple miłosnego wspomnienia, które, zarazem cieleśnie realne i cudowne, blaknie nieuchronnie. 
Nie blaknijcie, Yumi Zouma, I got my hopes up.

niedziela, 16 lutego 2014

La Femme - Psycho Tropical Berlin




Pisząc teksty na swój debiut po francusku La Femme pewnie pozbawili się możliwości dotarcia do znacznego grona odbiorców, ale prawdopodobnie ocalili też to co w ich twórczości wydaje się być najbardziej intrygujące - duszny, lepki erotyzm, pewna specyficzna dla frankofońskiej kultury niewinna rozwiązłość. Tylko w tym języku charakterystyczna maniera wokalna Sachy Got, śpiewne zawodzenie, sinusoida tembru, przypominająca infantylne przedrzeźnianie albo skandowanie od niechcenia, może nie wypaść karykaturalnie. Trudno mi wyobrazić sobie takie śpiewanie po angielsku, tak jak trudno mi wyobrazić sobie zespół z Brooklynu, który grałby w ten sposób.
Dziwny styl La Femme przywodzi mi na myśl bardziej polską wariację na temat punk rocka i nowej fali - wczesne Lady Pank, Papa Dance sprzed Stasiaka czy Manaam, niż współczesne wyobrażenie na temat muzyki gitarowej. Próba przeszczepienia na polski grunt nowofalowej wrażliwości zaowocowała miejscami nieporadnym, miejscami rozmijającym się z brytyjskimi wzorcami, ale właśnie dzięki temu wyjątkowymi interpretacjami estetyki. Na PTB czuć pewne pokrewieństwo dusz z tamtą wrażliwością. Protest song przeciwko taksówkom pasuje do polskiej alternatywy lat osiemdziesiątych jak ulał (Antitaxi), relacjonowane beznamiętną melorecytacją poszukiwania wrażeń na plaży mogłyby z powodzeniem być epilogiem do Cykadów na Cykladach (Sur La Plage). 
La Femme też wydają się praktykować mutację post punku, zastane schematy naginając do językowej modalności la langue français przekładającej się na figlarność riffów i niewymuszoność hooków. Nowofalową, zimną, "berlińską" formę nasycają psychotyczną, quasitropikalną mgłą - cukierkowe syntezatory i zagęszczające tło gitarowe szumy zdradzają inspiracje shoegazem. Perfekcyjną mieszankę tego wszystkiego mamy w singlowym Nous Etions Deux, pół-żartobliwym pół-serio litanii miłosnych grzechów (c'etait un amour tropical) wyliczanych pokraczną, niefrasobliwą frazą przy akompaniamencie gęsto pracującego basu i syntezatorowej ornamentacji, które po odegraniu ustawowej, "piosenkowej" części reanimowane są na jammujący, eksplorujący uprzednie motywy głębiej epilog. Popowa kompozycja, eksperymentalne dodatki. W tym postulacie La Femme przypominają Velvet Underground, którego brzmienie wskrzeszane jest na PTB kilka razy w dosłownej niemal formie. Inspiracja VU, którą deklaruje co drugi gitarowy zespół jest w kontekście La Femme przydatna do uwidocznienia ich anachroniczności - tak nie brzmią kontynuatorzy czy epigoni VU, tak brzmią ich naśladowcy, nieświadomi kontekstu i historii zespołu, którzy płytę VU dostali od wujka z Ameryki. 
La Femme dzięki swojej pozornej irrelewantności zyskują na atrakcyjności. Trudno ten album do czegoś jasno odnieść, określić, przypisać do sceny czy nurtu, bo istnieje on raczej w kategoriach symulakrów nurtów albo prymitywnych i niepełnych wyobrażeń o nich, jednak to wypaczenie działa ożywczo. Psychotyczny, tropikalny Berlin trudno zlokalizować na mapie, ale ma to miejsce coś z cudowności.



niedziela, 9 lutego 2014

Beyoncé - Beyoncé

Mine dir. Pierre Debusschere


Zupełnie nie rozumiem ludzi traktujących popkulturową instytucję divy poważnie. Beyonce Knowles została już obdarzona bodaj wszystkimi pop tytułami, opisana superlatywami od tyłka po końcówki ombre i zmitologizowana do tego stopnia, że naprawdę nie trudno uwierzyć, że "she woke up like this". Każdy chce być nią, girls love Beyonce i jest to totalnie zrozumiałe, ale odrzucanie włosów  w paradygmacie niezniszczalnej superwoman w moich oczach zawsze ujmowało jej powagi i spychało realną władzę nad rzędem dusz, którą przecież Bey posiada, na dalszy plan, za piszczących die-hard fanów

Jest 2014, dzięki tabloidom już od dawna wiemy, że celebryci to również istoty ludzkie a od jakiegoś czasu dzięki mediom społecznościowym możemy przez chwilę zwrócić ich łaskawe spojrzenie na swoją własną osobę. Sceniczna kreacji Shasy Fierce wydawała mi się absurdalnym zwieńczeniem tej pogoni za perfekcją a i sama zainteresowana zrozumiała chyba w końcu, że to dość rachityczny pomysł. W tej fasadzie było oczywiście dużo rys, przez które oglądaliśmy ciekawsze oblicza Miss Carter niż to nieskazitelnej, scenicznej bestii, a nowym albumem pierwsza dama popkultury postanowiła chyba rozsadzić je od wewnątrz. Justin, Miley a nawet Rihanna kreują swoją markę w równym stopniu poprzez nowe przeboje jak i "wykradzione" nagie zdjęcia, selfie z jointami czy nagrania z policyjnych zatrzymań. Carter postanowiła dotrzymać nastolakom kroku w ekshibicjonistycznym wyścigu, ale w bardziej umiarkowanej, odpowiedniej dla zamężnej trzydziestolatki formie. 


Grown Woman dir. Jake Nava



Beyonce nie uplasowała się przecież na szczycie peletonu tylko dzięki bezgranicznie oddanemu fanbase'owi. Udało jej się to dlatego, że nigdy nie zadowalała się statusem quo. Ostatnie, kolejne zwycięstwo w rankingu Billboardu na najbardziej wpływową personę w muzycznym biznesie, które dzieliła z Jayem, uargumentowane było ich posunięciami wydawniczymi - współpracą Hovy z Samsungiem przy MCHG i wydaniem Beyonce w sieci, bez żadnej promocji. 

Forma wydawnictwa implikuje mnóstwo pytań o rolę wytwórni, o bezpośrednich kanałach komunikacji z odbiorcą, świadczy też pewnie o statusie artystki i jeszcze o stu innych rzeczach, które podsumujmy krótkim - super. Oczywiście Knowles nie była pierwsza, ale była jak dotąd największa. Widzieć gwiazdy największego kalibru eksperymentujące - w jakikolwiek sposób - z formami dystrybucji to zawsze coś pozytywnego. 

Niezapowiedziane wejście z buta wytworzyło od razu poczucie, że obcujemy z czymś rewolucyjnym. Polska blogosfera jak Mesjasza wypatruje WIelkiego Pop Albumu i można by się nabrać, że to właśnie to. Kilkanaście utworów, kilkanaście klipów, rzesza współpracowników ze świata sztuki, ghostwriting Caroline Polachek, a do tego Bey jako gwarancja prawdziwej popowości materiału. 

Nic bardziej mylnego. Nie ma na albumie praktycznie ani jednego tracku, który mógłby stać w jednym szeregu z Love at first sight. Ta Beyonce (która to już?) nie ma hymnicznych aspiracji, ma za to o wiele więcej do powiedzenia i zaoferowania. Woli pijana wskoczyć na stół i tańczyć niż wskakiwać na cokół. 

Drunk in Love dir. Hype Williams


Czy jest tutaj w ogóle jakiś oczywisty singlowy kandydat? Może XO czy Jealous, klasyczne, hymniczne wcielenie Bey. Oficjalna zajawka - Drunk In Love, w którym Miss Carter bardziej rapuje niż śpiewa wydaje się być kompromisem między piosenką pop a trapowym bangerem. Dalej mamy cudowną mimikrę lat 80tych w Blow (kawałek mógłby się ze spokojem znaleźć na wczesnym krążku Madonny, a powstanie tego cudeńka, jak i Hold On We're Going Home twórcy soundtracku do "Drive" mogą sobie poczytać za osobisty sukces) Partition, "party on the block"-hit z okolic millenium; Rocket - rozkoszny, oldskulowy jam oraz agresywne Flawless. Zaskakuje z jakim oddaniem Beyonce adaptuje patenty songwriterów i gości: natchnione No Angel i Super Power, noszą wyraźne ślady wrażliwości Polachek i Oceana, a w Mine z udziałem Drake'a, artystka niemalże imituje flow rapera.   

Album przytłacza różnorodnością, która uniemożliwia łatwe wskazanie singlowych pewniaków. Ale czy jest to w ogóle potrzebne? Beyonce tworzy swój własny kalejdoskop, przymierza po kolei kolejne stylistyki, narracje i pozy, bawi się konwencjami, gra z kontrybutorami. Cały krążek jest trochę jak Drunk In Love - radosna parafraza dotychczasowego dorobku, deklaracja pewności siebie, samoakceptacji i artystycznej dojrzałości, bez której nie można przekonująco wypaść w tylu różnorodnych stylistykach; manifest szczęścia i radości tworzenia. 



Blow dir. Hype Williams



Szczęście, a zwłaszcza szczęście w miłości jest tematem przewodnim w tekstach. Miłość jest tutaj najczęściej - no surprises -  miłością fizyczną, a przynajmniej te jej aspekty, które przez fizyczność można wyrazić najsilniej są manifestowane. Jest to, zdaje się, idealny poradnik jak być złą, złą suką i zarazem pozostać classy lady. Ilość seksualnych metafor i porównań jest - pamiętając o tym, że to mainstreamowy pop - ponad średnią. Najsilniej jednak pracują momenty, w których Bey "can't handle it anymore" i werbalizuje swoje potrzeby wprost, jak w ekstatycznym finale Rocket. Usłyszenie punish me, please/ whatchu' gonna do with all this ass all up in your face? w miejskim autobusie dało mi chyba pojęcie o tym co czują panie po trzydziestce podróżujące zaczytane w 50 twarzach Grey'a. Poza tym kilka łyżek dziegciu: I'm not feeling myself since the baby, zazdrość, no i oczywiście wojowniczy, przytłaczający "feminizm" QueenB, który został już omówiony bardziej niż wystarczająco.


Może chodzi o to, że ona naprawdę może być kim chce i robić co chce? Może gdyby następnym jej krokiem była transformacja w folkową songwriterkę to cały świat i tak by to łyknął? Żenującym recenzenckim lamusem, który ciśnie się na usta przy okazji takich płyt jest myśl, że "każdy słuchacz znajdzie tutaj coś dla sibie". W tym przypadku może tak być tylko dlatego, że pani Carter sama znalazła w każdym ze swoich wcieleń "coś dla siebie". Szczęśliwa Bey to szczęśliwy słuchacz.