The Xx – Coexist
[2012, Young Turks]
6.9
Paradoksalnie
czasownik „koegzystować” wydaje mi
się nieść mniej treści niż bardziej podstawowe „egzystować”. Jakby dwie strony połączone mutualizmem
„koegzystowania” rozwadniały swoją „egzystencję” w sobie nawzajem, pozbawiając słowa
swojej intensywności i ujmując siły jego znaczeniom. Którymi są… no właśnie. Co nimi jest?
Podstawowym rozróżnieniem między tymi dwoma opisami bytowania jest kontekst
albo jednostkowy („egzystować”) albo więcej niż jednostkowy („koegzystować”).
Treść „egzystowania” jest totalna, a za razem ściśle określona. Słowo w swoim
podstawowym znaczeniu oznacza po prostu istnienie, przeciwieństwo niebytu a
więc wszystko co jest jakimkolwiek przejawem życia. Tyle, że każde życie
przejawia się w pewien sposób bardziej niż w inny, każde ma własna dominantę.
Przypomina to trochę paradygmat realizmu o jednocześnie typowych i indywidualnych postaciach. Myślę, że to dzięki tym właściwościom słowo to
zostało tak ochoczo zasocjowane z treściami metafizycznymi czy mówiąc po prostu
egzystencjalnymi (w znaczeniu: z dyskursu filozofii egzystencjalizmu, tak
właśnie). „Koegzystować” brzmi natomiast totalnie biologicznie. Może kiedy
dzielisz z kimś większość przestrzeni (Basic space, heh) życiowej sprawy
przyziemne, fizjologiczne stają się ważniejsze? Chyba tak. W każdym razie
porannej erekcji we własnym łóżku nigdy nie poświęca się tyle atencji (dyskomfort, don’t get me wrong, lol) co w cudzym. Neutralne
„koegzystowanie” - które w tytule płyty oznacza rozczarowujący brak
intensywnych uczuć („we used to be closer than this…”) między naprzemiennymi
podmiotami w całej swojej semantycznej estetyce dobrze opisuje wiele sposobów
funkcjonowania albumu w różnych kontekstach.
Po pierwsze, w kontekście płyty poprzedniej. Xx było „egzystowaniem”, było duchowe,
było chłodne i intensywniejsze. Coexist
nie jest w stosunku do niego rewolucją a ewolucją raczej. Ewolucją, której przebieg
jest zdecydowanie gradualistyczny, nie saltacjonistyczny. Jednak ewolucji tej
warto poświęcić chwile czasu, tym bardziej, że „co teraz zrobią iksy?” było
momentami jednym z ważniejszych pytań dla fanów niezalu. A więc „co iksy
zrobiły”? Nie za wiele. Dlaczego? Bo mogli. Bo nie musieli robić zbyt wiele.
Kiedy wszyscy straszą wtórnością i brakiem perspektyw dla muzycznych genre The Xx są jednym z wielu przykładów
na zbudowany prostymi środkami patent na niepodrabialne brzmienie. Żadnego
sprawdzianu drugiej płyty nie było, dlatego, że rozwiązania z debiutu są wciąż
na tyle żywotne i przede wszystkim na tyle charakterystyczne, że można nimi
zapełnić płytę. Wystarczyło minimalnie przesunąć akcenty.
Tym razem all
the credits go to Jamie. I mówiąc all mam na myśli naprawdę wszystkie.
Kompozycyjnie płyta o dwie klasy słabsza od debiutu. Niektóre kawałki np. „Reunion”
nie mają na swoją obronę nic oprócz „momentów”, a „momenty” zazwyczaj są w ścisłej
symbiozie kompozycja-brzmienie. Jamie okazał się być naprawdę pojętnym kotem. „Far
Nearer” było niewyobrażalnie nudnym acz przyjemnym trackiem i nie sądzę żeby
chłopak miał talent do tworzenia własnych, kompletnych wizji. Ale potrafi z
zadziwiającą kreatywnością i praktycznością przyłożyć producenckie narzędzia do
materiału swojego zespołu (z resztą skuteczność swojego pragmatycznego
podejścia do brzmienia udowodnił przy współpracy z Heronem). Tym razem
brzmienia są cieplejsze, bardziej chillwave’owe niż na poprzedniej płycie.
Razem z organiczną okładką stanowią kolejne odbicie estetyki „koegzystencji” w tym albumie. Słuchając milutko
pulsujących basów poprzykrywanych rozmydlonymi synthami, widzi się niemal
delikatne, życiodajne pęcherzyki krążące w ciepłych wodach płodowych, czuje się
cudzy oddech na własnym policzku. Ale ten trop byłby zbyt oczywisty. Jamie
czerpie też z rozwiązań z zupełnie innej beczki: z minimalu, witch house’u czy
nawet dubu. Generalnie czegokolwiek co jest mroczne, brytyjskie i na bicie.
Zepchnięte w tył miksu, bezczelnie zreverbowane handclapy albo snapy (can’t
tell) z „Try”, czy potraktowane w ten sam sposób werble z „Angles” czy „Tides”, gdzie we wszystkich przypadkach echo dźwięku
funkcjonuje na tej samej zasadzie (czyli po prostu głośności), co dźwięk
właściwy – to dość odważne zabiegi. (Odważne, bo formuła brzmieniowa debiutu choć
stanowiła pewne novum, to trzymała się klasycznej zasady podrzędności wobec
kompozycji, która z kolei zadaniem było wyeksponowanie treści, emocji. Na
Coexist producenckie zabiegi wchodzą w
kompetencje kompozycji i odbierają jej prawo do treści. Treścią tą staje się
raczej budowanie klimatu niż eksploatowanie emocji.) Oprócz tego w tym samym „Try”
mamy jeszcze rozedrgane vibrato gitary, jakieś dziwne, elektroniczne,
sinusoidalne jęki i przyjemne, syntetyczne, 808owe pykanie. Warto tylko dodać,
że następny na płycie Reunion zaczyna się rozkosznymi steel drums (jeśli ktoś jest
przyzwyczajony do tego co z tym brzmieniem robi np. Unicorn Kid, to spotka się z miłą odmianą) a w „Our
Song” mamy cudowną reversed guitar. Cała ta gama producencko-aranżacyjnych
zabiegów sprawia, że album brzmi nowocześnie i mimo trafiających się ówdzie
kompozycyjnych potknięć potrafi utrzymać atencję słuchacza. Co prawda, po
pierwszych odsłuchach narzekałem, że nie został mi w głowie żaden ciasny, suchy
bit w rodzaju „Heart Skipped a Beat”, ale to zarzut bzdurny. Rytmicznej podkładki
jest więcej niż na Xx, tyle że są to zupełnie inne brzmienia, pulsujące, unikające
werbla, momentami house’owe.
Wspomniane „Reunion”
może być pomocne w scharakteryzowaniu songwritingu na Coexist. Za wiele się w
tej materii nie zmieniło. Interwały są cały czas te same, riffy (oszczędnie
dawkowane arpeggia głównie) bliźniaczo podobne, no surprises. Ale to wciąż żre.
Dlaczego by im odmawiać prawa do kucia żelaza póki gorące? Boli tylko, że
popełniają te same błędy. Drażni mnie szalenie rozkawałkowanie utworów,
podzielenie ich na mniejsze części, wydzielenie w nich małych wstawek gdzie
instrumenty grają zazwyczaj naprzemiennie. To ma na celu chyba uniknięcie
monotonii, gdy tym czasem tylko zaburza linearność budowania napięcia w
piosenkach i rozprasza. Na „egzystującym” Xx
te zabiegi działały bodajże lepiej, ale tamten album nie miał tak laid-back
brzmienia. Poza tym, te dziwactwa usprawiedliwione były intensywnością kompozycji. Na Coexist natomiast ta fragmentaryzacja marnuje potencjał spójności albumu.
Wszystkie wyciszenia, zwolnienia (koncert w Gdyni pokazał, że kiedy Jamie da
kolegom trochę wolnej ręki to ci już zaczynają maltretować swoje kawałki
„natchnionymi, pofrazowymi stęknięciami” czy rozwlekaniem ich w nieskończoność)
nie wnoszą nic, składowe „koegzystują”
ze sobą, po części się dopełniając, po
części też jednak zostając gdzieś obok. W „Reunion” mamy rozwodnioną zwrotkę, trochę daremny i raczej śmieszny hook
(„Reunion, Reunion”, brzmi jak apel o odbudowanie League Of Shadows),
obowiązkowy przystanek przed rozpędzeniem się bitu, a najlepszymi momentami są
narastające steel drums w zwrotce i rozpędzający się bit właśnie, czyli momenty w których jakość jest funkcją
brzmienia. Komponując muzycy za bardzo się nie napracowali. Produkując pewnie
już więcej.
Od strony
tekstowej jak jest każdy widzi. Kolejnych 11 piosenek o miłości. Że też oni tak
potrafią. Przez niemal cała płytę balansowanie na granicy między banałem,
patosem i nastoletnim złamanym sercem, a zgrabnymi miłosnymi deklaracjami,
które mogę stać się nowym „sometimes I still need you”. W czasach hossy można wyśmiewać, w dołku można się utożsamiać.
Zupełnie jak ze Światłami Miasta Gramatika, heh.
„Koegzystować”
wreszcie możemy my sami, razem z tą
płytą, obok niej. Z ulgą przyjmuję fakt, że cały album nie jest tak
emocjonalnie wymagający/angażujący (wymagający zaangażowania) jak zwiastun w
postaci „Angels”; że nie wymaga od nas
„egzystowania” wewnątrz niego, jak Xx. Bo temu fenomenalnemu samograjowi, jakim The Xx są nie warto chyba jednak
poświęcać aż tyle. Przedrostek „ko”
gwarancją bezpieczeństwa.