środa, 15 maja 2013

Vampire Weekend - Modern Vampires of the City

Wsiadam na rower. Pierwszemu naciśnięciu pedałów towarzyszą pierwsze, powolne, opadające w siebie dźwięki Obvious Bicycle. Kolejne pchnięcie. I kolejne. Słońce przed chwilą zaszło, miasto stygnie wycieńczone po upalnym dniu. Przecinam bez dźwięku balsamiczne, stojące w miejscu powietrze. Spada temperatura, obniża się jasność, dzień pochyla się nad swoim cieniem. Taki jest właśnie ten album – okrzepły, przedwieczorny, wyciszony. Jak struga wstrząśniętego szampana, wznosi się lekkim łukiem ku górze by po chili opaść z miękkim pluskiem.
Krążące wokół płyty słowo „dojrzałość”  wydaje się być w jakiś sposób sensowne. Vampire Weekend stali się chyba tym, czym stać się mieli – soundtrackiem do spacerów po Upper East Side. Modern Vampires of the City pozwoli każdemu słuchaczowi poczuć się czystym, nowojorskim Żydem o jasnych oczach, w których odbijają się zapierające dech w piersiach gmachy wieżowców. Poza mało pojemna, bez pretensji do niesienia głębszych treści, ale pomagająca zachować higienę umysłową. Od czasu do czasu każdemu się taka przebieranka przyda.

 Mniej jest na tej płycie skocznego afrobeatu, który na poprzednich potrafił przybrać nieomal plemienne zabarwienie.  Elektronika dyskretna, całkowicie służebna wobec kompozycji. VW posługują się dokładnie tymi samymi patentami co wcześniej, zawieszając utwory gdzieś między afrobeatowymi, gadżeciarskimi riffami, rockendrolową bezpretensjonalnością i quasi-metafizycznym uniesieniem. Pierwszy składnik tej wyliczanki, zazwyczaj dominujący, tym razem ustępuje miejsca kolejnym dwóch. Zaskakująco właściwym wydaje się skojarzenie właśnie z rockendrolem a la Buddy Holly. Podobnie jak w przypadku twórczości Holly’ego, gitara z pozoru tylko pełni wiodącą funkcję - to ogrom przeszkadzajek (kto nie kocha cymbałków?), delikatnie modelowanych riffów, zmiany tempa i natężenia, oraz zawsze gęsty bas  budują narracje utworów. Brzmienia quasi-klawesynowe czy syntetyczne „chóry”  i smyki trudne są do zinterpretowania. Całkowicie dominują w „Hudson”, kompozycji, którą mogłaby napisać Joanna Newsom. Możliwe, że zostały one zastosowane jako parodia zasady decorum – w końcu to album w zamierzeniu egzystencjalny, refleksyjny, wręcz metafizyczny. Na tyle oczywiście, na ile VW metafizyczni być mogą. 
Literatura daje możliwość stosowania mniejszych słów, skupienia się na szczegółach. A dzięki analizie szczegółów często można powiedzieć więcej – o stracie, zniszczeniu, wojnie. – mówi Jonathan Safran Foer, którego literacka twórczość można chyba z powodzeniem zostać przyrównana – dzięki podobnej wrażliwości autorów i klimatowi dzieł – do dyskografii Vampire Weekend.  Ani Foer ani Ezra Koening nie stanowią raczej autorytetów w kwestii zniszczenia czy wojny, za to nie można odmawiać im prawa do wypowiedzi o stracie, miłości, słowem do sądów na mniejszą skalę i  intymnych obserwacji, detali, w których z resztą obaj autorzy są całkiem nieźli. Na MVotC znajdziemy więc mnóstwo opisów relacji z kobietami (podobnie jak większość obiektów Koeninga poddanych estetyzacji. Hannah Hunt, panna-aliteracja, czy ktoś potrafi ją sobie wyobrazić inaczej niż w polo Laurena? You’ve got the look of a Kennedy), słownych gier i follow upów, zarówno do muzycznych inspiracji zespołu jak i do Pisma Świętego i kultury żydowskiej. Poszukiwanie Boga jest tematem kilku utworów, przede wszystkim singlowego Ya Hey. Relacja to intymna, odarta z patosu i wzniosłości. America don’t love you, so I could never love you. Spinning Israelits to nawiązanie do singla Desmonda Dekkera, Jerusalem to nazwa baru z falaflami. Ezra gra swój własny żydowski blues tworzy prywatną mitologię, rozpisaną na ulubione miejsca, urywki wspomnień, twarze z przeszłości.


Tymczasem jest już prawie ciemno a ja jadę bez świateł. Przejeżdżające auta od czasu do czasu muskają mnie falą ciepłego powietrza. Przejeżdżam obok radiowozu, mając nadzieję, że nie ściągnę na siebie kłopotów, serce przyspiesza. Mijam go jednak niezatrzymany i uśmiecham się sam do siebie. Robi się coraz chłodniej. Czuję specyficzną mieszankę niepokoju i błogości, żadne jednak   z tych uczuć nie absorbuje mnie zanadto. Take your time, young lion. Powoli kieruję się w stronę domu. (domu?) Lubię od czasu do czasu pojeździć na rowerze w przedwieczornej szarości. To dobre dla higieny umysłowej. 

wtorek, 14 maja 2013

Plastikowe opakowania na jedzenie są niebezpieczne. Mogą zmniejszać liczbę plemników i uszkodzić serce*

Biały Szum Dona DeLillo ukazał się w 1985 rokui jest dziś jedną ze sztandarowych pozycji amerykańskiego postmodernizmu. Jak większość twórczości pisarza, powieść analizuje kulturę ponowoczesnej w duchu krytycyzmu.
Fabuła jest dość prosta – Jack i Babette Gladney, żyją wraz z czwórką dzieci ze swoich poprzednich małżeństw w spokojnej miejscowości Blacksmith. Wiodą raczej szczęśliwe i spokojne życie, jednak nurtuje ich jedno pytanie – kto umrze pierwszy? Zadają je sobie bezustannie, lęk przed śmiercią towarzyszy im niemal cały czas, znajdują jednak na to sposób - oddają się konsumpcji. Jack i Babette są typowymi ofiarami ponowoczesności, w której jak stwierdził Baumann wzrasta wolność jednostki i jej możliwość wyboru ale maleje poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji. Bohaterowie próbują je więc kupić a także szukają różnych enklaw, do których mogliby przynależeć. Są to miejsca takie, jak oferująca uczestnictwo w „zbiorowej percepcji” atrakcja turystyczna czy supermarket gdzie osiągnąć można „duchowy consensus”. Są to też enklawy niefizyczne, globalne, informatyczne sieci. Jack w mistycznym uniesieniu opisuje swoją pielgrzymkę do bankomatu, gdzie stwierdza, po sprawdzeniu swojego stanu konta: „system pobłogosławił moje życie. Poczułem, że udziela mi wsparcia, wyraża aprobatę.” Potrzebę przynależności do systemu i wyobrażenie klasy średniej jako bezpiecznej przystani widać też w reakcji Jacka na zło. Stwierdza on, że „Społeczeństwo skonstruowano w taki sposób, że główne uderzenie klęsk żywiołowych i (…) katastrof dosięga nędzarzy i ignorantów. A ja jestem profesorem uniwersytetu.”
fotos ze Śniadania Mistrzów reż. A. Rudolph. Powieść Vonneguta kontestuje ponowoczesną Amerykę w podobny do DeLillo sposób
Jednak okazuje się, że te wszystkie zabiegi nic nie dają. Była żona Jacka opowiada mu o katastrofie samolotowej, gdzie wszyscy pasażerowie z 1szej klasy przepchali się do klasy ekonomicznej żeby nie być pierwszymi, którzy uderzą w ziemię. Wykupienie droższego biletu okazało się nie mieć ochronnych mocy! Mimo, że Jack jest wykładowcą akademickim, jego wiedza okazuje się zbyt małą wobec pytań, którymi zarzucają go dzieci takich jak „Jak zimno jest w kosmosie?”, „Jakie są rodzaje skał?” albo co jest przysłowiem a maksymą. Babette popołudniami prowadzi kursy dla seniorów, gdzie uczy ich chodzić, jeść i stać w poprawnej pozycji, gdyż „Dla dorosłych świat jest bardziej skomplikowany niż dla dzieci. (…) Dorosłym należy się, aby osoba ciesząca się autorytetem zapewniła ich, że dany sposób wykonywania jakiejś czynności jest (…) właściwy(…)” Jak mówi przy innej okazji Jack „Świat pełen jest porzuconych znaczeń. W banałach natrafiam na niespodziewane treści i podkłady dynamizmu.”, co zgadza się ze słowami jego kolegi z pracy: „Znajdujemy się pod ciągłym ostrzałem (…) Słowa, obrazy, liczby, grafika(…). Mnogość i wieloaspektowość świata a raczej ilość informacji o nim jest nie do uniesienia dla jednego kruchego człowieka.
Wykazanie tej nierówności sił – coraz większej suwerenności informacji i coraz większego zinfantylizowania i bezbronności człowieka – jest głównym celem DeLillo. Nie można w nie wspomnieć przy tej okazji o precesji symulakrów Jeana Baudrillarda czyli procesem degradacji reprezentacji rzeczywistości. Reprezentacja nie jest już ani czymś co odsyła do rzeczywistości metafizycznej, czyli symbolem ani czymś co rzeczywistość wypacza. Nie ma ona już z rzeczywistością żadnego związku – odsyła tylko do siebie samej, tworzy autonomiczną rzeczywistość, równoważną ze światem jako takim, staje się symulakrem.
 DeLillo ilustruje tę teorię w mistrzowski sposób, mnożąc postmodernistyczne anegdoty, dla których pretekstem są dramatyczne wydarzenia przerywające sielankę Blacksmith: przejeżdżająca przez miasto cysterna z chemiczną Nyodyną wykoleja się, nad miastem zawisa toksyczny obłok, następuje ewakuacja i zmagania z zanieczyszczeniem. Symptomatycznym obrazem jest jednak już jedna z pierwszych scen powieści.
Jack i jego kolega z pracy, Murray jadą obejrzeć „Najbardziej obfotografowaną stodołę w Ameryce”. Zamiast tej kuriozalnej atrakcji turystycznej widzą jednak tylko plecy fotografującego tłumu, który stodołę zasłania. Na dobrą sprawę nie wiadomo też co czyni stodołę wyjątkową– „Nie umiemy odpowiedzieć sobie na to pytanie bo widzieliśmy tablice i znaki, widzieliśmy ludzi robiących zdjęcia. Nie uda nam się wydostać poza tę aurę.” mówi Murray. Stodoła jest oczywiście metaforą postmodernistycznego przekazu informacji, która nieustannie jest mediowana przez inną informację. Wszystko jest odbiciem odbicia, nawiązaniem do nawiązania – nie ma bezpośredniego, doświadczalnego przekazu. Wszystko jest tylko rozproszoną aurą.
R. Hamilton Just what is it that makes today's homes so different, so appealing?, 1956

Kolejne przykłady owej suwerenności informacji to właśnie wszystko, co dzieje się wokół wycieku chemikaliów. Rodzina Jacka dowiaduje się o katastrofie z radia znów więc przekaz jest pośredni. Chemikalia zaczynają działać na dwójkę córek Jacka. Nie wiemy jednak czy to na pewno wpływ działania chemikaliów czy może tylko wpływ informacji o ich działaniu. Kiedy spikerzy podają, że Nyodyna wywołuje potliwość rąk dziewczynki po chwili ją u siebie stwierdzają. Czuwający przy odbiorniku syn Jacka, Heinrich informuje je jednak, że ich objawy są nieaktualne – przed chwilą podano, że powinny odczuwać nudności, na co jedna z dziewczynek biegnie zwymiotować do toalety. Informacja radiowa jest nadrzędna w stosunku do realnych odczuć bohaterów i to ona je kształtuje.
W centrum ewakuacyjnym Jack rozmawia z sanitariuszem. Okazuje się być on pracownikiem firmy SYMUWAK, która zajmuje się prowadzeniem reżyserowanych ewakuacji dla firm i instytucji. Firma traktuje realną, prawdziwą ewakuację jako model do późniejszych symulacji. Kopia po raz kolejny wypiera oryginał.
Jack tymczasem dowiaduje się, że podczas katastrofy został napromieniowany. Nyodyna rozkłada się w ciele powoli i na razie nie wiadomo jakie będzie to miało dla Jacka skutki. Dodatkowo jest całkowicie zdezinformowany – dowiaduje się, że jest tylko „sumą swoich danych” a jego kondycję opisują migające w komputerze cyfry. „Może to nie znaczyć nic albo znaczyć bardzo, bardzo dużo”, jak informuje go lekarz. Czyżby i medycyna stosowała się do postmodernistycznej zasady dowolności? Jeśli nawet tak jest, Jack podejmuje grę – w rozmowie z lekarzem badającym go, a raczej jego dane ujawnia się łatwość z jaką nasz bohater sam się symulakrom poddaje. -Jak się pan czuje? – Zgodnie z wydrukiem? –Proszę powiedzieć, jak się pan się czuje – powtórzył łagodnym głosem. Jack plącze się w zeznaniach, uciekając od konieczności określenia swojego stanu, próbując podporządkować się władzy danych, spełnić liczbowe oczekiwania. - To odpowiedź czy pytanie? Indaguje lekarz. –To zależy, co mówią liczby. – Czyli zgoda. – Świetnie. –Świetnie

Powieść jest dość oszczędna w warstwie formalnej, napisana w pierwszej osobie, z perspektywy Jacka. Postmodernistyczne w niej jest wykorzystanie wielu konwencji – powieści rodzinnej, egzystencjalnej i katastroficznej. To co rzuca się w oczy podczas lektury, to kilkakrotne przecięcie mimetycznej narracji triadami marek. Co jakiś czas, ni stąd ni zowąd pojawiają się nazwy produktów jak „MasterCard, Visa, American Express”, „Dacron, Orlon, Lycra Spandex”, „Domestos, Ace, Ajax”. Krytycy znaleźli dwie interpretacje dla tych mantr – jedna zakłada, że marki przesiąkły w głąb świadomości Jacka, kolonizując ją a druga, że to nie wnętrze Jacka a świat, który go otacza – czyli współczesny świat – jest przesycony markami, które lewitują w powietrzu i tak unaoczniają się w narracji.

W zakończeniu, Jackowi udaje się przezwyciężyć lęk przed śmiercią i uwolnić się od władzy symulakrów. Zwiastuje to scena, w której trzyletni syn Jacka, Wilder przejeżdża bezpiecznie na trójkołowym rowerku przez czteropasmową autostradę. Słownictwo Wildera, z 25 wyrazów na początku powieści sukcesywnie się zmniejsza – zachodzi w nim działanie przeciwne do entropii i rosnącego chaosu otaczającego Jacka świata. Czy Wilder symbolizuje odwrót od świata paninformacji, nadmiaru treści a jego tryumfalny przejazd przez autostradę nadzieję na skuteczność takiej postawy? Tego nie wiemy, ale to właśnie z pewnością oznacza świadoma już i odważna decyzja Jacka paralelna do wyczynu synka - nie odbiera telefonów od lekarza, który „Miałby wielką ochotę sprawdzić jakie postępy czyni moja [Jacka] śmierć”. Jest w tym jego tryumf. Wyłamując się z informacyjnego systemu, zrzucając jarzmo danych, wreszcie nadaje sobie podmiotowość. DeLillo nie czyni z tego jednak aktu heroizmu. Jest wyrozumiały wobec swoich postaci, łaskawym okiem patrzy na ich konsumpcjonistyczne zniewolenie. We wcześniejszej scenie, Jack zauważa, że jedna z jego córek nuci coś przez sen. Nasłuchując odkrywa, że to jingiel z reklamy Toyoty. Nie przeszkadza mu to jednak słuchać dalej, tej „esktatycznej mantry”. Toyota celica, toyota corolla – nazwy samochodów „brzmiały niczym imię starożytnej mocy niebieskiej. (…) Słowa ponadnarodowe, komputerowe twory o niemal uniwersalnej wymowie. Jakikolwiek był rodowód tych wyrazów, stały się dla mnie wielkim transcendentalnym przeżyciem.”


DeLillo nie gloryfikuje więc ponowoczesnej kultury, nie kupuje (!) jej, dostrzega jej wady. Nie jest też jednoznacznie krytyczny – zakłada możliwość pozytywnych oddziaływań, konstruktywnych rozwiązań, ciekawych treści, nawet na polu zmedializowanej, konsumpcjonistycznej cywilizacji.

Na tych stojakach [z kolorowymi pismami] jest wszystko, czego potrzebujemy, a co nie jest jedzeniem ani miłością. Opowieści o zjawiskach nadprzyrodzonych i pozaziemskich. Cudowne witaminy, lek na raka, kuracje odchudzające. Kult sławnych i martwych - To końcowe słowa powieści. Diagnozuje w nich DeLillo ponowoczesność jako kulturę natychmiastowego uśmierzania, priorytetowej wygody i łatwych iluzji. Ale kultura ta przecież wychodzi naprzeciw słabej, ułomnej ludzkiej kondycji przyjmując najprzystępniejszą dlań formę. Bez selekcji, bez hierarchii, bez wymogów.


Korzystałem z:
P. Knight DeLillo, postmodernism, postmodernity; S. Olster White Noise [w:] The Cambridge companion to Don DeLillo, red. J.N. Duvall, Nowy Jork 2008, str. 27-40, 79-93
M. Rychter, M. Wiśniewski Nadmiar informacji [w:] DeLillo red. M. Paryż, Warszawa 2012  



*Tytuł posta zapożyczony z przypadkowego artykułu na natemat.pl

piątek, 29 marca 2013

Przestań studiować, zacznij studiować!


Kryzys, jaki w ciągu ostatnich kilku lat dotknął szkolnictwo wyższe na świecie, w Polsce szczególnie dotkliwie daje się we znaki. Nie trzeba przywoływać statystyk, które znają chyba wszyscy: rzesze magistrów i inżynierów, wysokie bezrobocie wśród młodych, którzy zmuszeni są wykonywać prace nie pokrywające się z kierunkiem studiów oraz nie odpowiadające ich wykształceniu. Do czynienia mamy z inflacją dyplomów oraz przeedukowaniem społeczeństwa – niestety w jednym tylko znaczeniu jakie może kryć się w tym neologizmie. Tę właśnie drogą – docierania do semantycznego znaczenia, badania etymologii – warto się posłużyć diagnozując to szaleństwo studiowania. Społeczny fenomen, który możemy obserwować ma swoje źródło przede wszystkim w sferze ekonomiczno-społecznej, która to nierozerwalnie jest przecież związana ze sferą kultury, zbiorowej świadomości i ogólnych nastrojów społecznych. Jak więc dzisiaj rozumiemy studiowanie? 



Studiować
1. «uczyć się na wyższej uczelni»
2. «gruntownie poznawać, badać coś»
3. «zapoznawać się z czymś, przyglądając się czemuś uważnie lub czytając coś»

[za internetowym Słownikiem Języka Polskiego PWNu]



Drugie i trzecie znaczenie możemy umownie połączyć w jedno i przeciwstawić znaczeniu pierwszemu, najbardziej dziś powszechnemu. Używamy go w codziennych rozmowach, spotykamy się z nim na stronach gazet i słyszymy z ust spikerów telewizyjnych. Nic dziwnego, żyjemy przecież w kraju, w którym większość obywateli ma wykształcenie wyższe. Wątpliwym jest jednak czy nawet owi obywatele zadają sobie trud skojarzenia znaczenia pierwszego z drugim.


Jest to oczywiście nie najłatwiejsze zadanie – studiować, jako zgłębiać coś, poznawać, brzmi dość śmiesznie i patetycznie. Nie przywykliśmy do studiowania. Nawet jeszcze do niedawna powszechnie studiowane mapy odchodzą do lamusa na rzecz nawigacji i GPSów. Studiowanie to pochylony nad książkami żak, z wyciągniętym ze skupienia językiem, zmarszczonymi brwiami, studiujący po łacinie scholastykę w jakiejś anegdotycznej Padwie czy Sorbonie. Widok egzotyczny, wzbudzający dziś raczej pobłażanie, kwitowany uśmiechem ulgi. Żyjemy w czasach gdzie takie postawy nie zdarzają się często, bo nie są koniecznymi postawami. Nawet w społeczeństwach o tak wysokim stopniu wyedukowania jak współczesne społeczeństwo Zachodnie intelektualny mozół to raczej obrazek z ryciny, zmora minionych czasów. Przez modernistów poddany sakralizacji i obdarty z całego znoju – umysł świecić miał na scenie, przed wielką publiką, zachwycając swoją potęgą, do oficyny natomiast wstępu nie było.  Prezentujący swoją tężyznę umysłową intelektualiści i naukowcy – słusznie lub nie – przyjmowali na skronie laurowe wieńce, nie wspominając o obskurnym intelektualnym sztafażu, w którym po nie wyruszyli, ani jak długa była ich droga. W świecie ponowoczesnym natomiast nie trzeba martwić się o pozory, troszczyć by nikt nie zbadał naszego studiowania od kuchni – kuchnia ta bowiem nafaszerowana jest elektroniką i mechaniką ułatwiającą całe przedsięwzięcie, zapewniającą komfortowe warunki dla intelektualnej pracy. Prace piszą się same, wynalazki i odkrycia to niejako iskry przeskakujące między ludzkim geniuszem a najnowocześniejszym sprzętem. To ten drugi bierze na siebie większość pracy, zwłaszcza tej najcięższej.  




Aby jednak zrozumieć fenomen drugiego znaczenia studiowania należy wyobrazić sobie naukowca ubogiego, pozbawionego usłużnej techniki i wygód nowoczesnego laboratorium. Nie naukowca nawet a po prostu człowieka przenikliwego, opanowanego pasją a przynajmniej głodem dociekania, gotowego na własną rękę przedzierać się przez gąszcz tajników i specyfiki danej dziedziny czy świata w ogóle, ku jakiejś pokracznej formie dokonanej – bo czy może taka istnieć? Czy można jakąkolwiek większą całość „przestudiować”, „wystudiować”, „zastudiować”? Myśląc o studiowaniu czegoś wyobrażam sobie greckich filozofów. Rozglądających się niespokojnie, patrzących w przestrzeń lub wbijających świdrujący wzrok – w ziarenka piasku w klepsydrze, trójkąt prostokątny, strumień wody. A potem tych samych, dyskutujących pogodnie z przyjaciółmi, pewnych własnej pozycji oraz spokojnych swoją wiedzą, którą uważali za coś wartościowego, za udaną próbę uchwycenia, muśnięcia choćby jakiejś całości. Wyobraźcie sobie tylko Hipokratesa, tłumaczącego swoim uczniom mechanizmy działania ludzkiego ciała, prezentującego swoje teorie, które sklecił na podstawie niemal żadnej – w porównaniu oczywiście z dzisiejszą – wiedzy i niedużego doświadczenia. Jak stoi w kręgu uczniów, nad jednym z pacjentów i referuje im – dziś zapewne uznalibyśmy je za zabawne – sądy na temat zdrowia, sędziwym, nieco skrzekliwym tonem.

 Takim, jakim sądy wygłaszają prości, starsi ludzie(zwłaszcza te, które uważają za prawdziwe, lub o których po prostu wiedzą, że prawdziwe są). Tonem irytującym zazwyczaj dla wykształconych mieszkańców wielkich miast, będącym mieszaniną kategoryczności oraz lekkiego wyrzutu i samousprawiedliwienia, tonem ciasnym, nie zostawiającym miejsca na spekulatywność, komentarz czy choćby pozwalający nabrać dystansu żart – rzeczy, które tak lubimy. Czym bowiem dla ludzi prostych jest prawda? Sami pewnie nie umieliby odpowiedzieć na to pytanie, a to dlatego, że jest ona dla nich wyłącznie tym, czym jest. Kiedy ją udowadniają czują się wartościowi nie poprzez przypisywanie sobie sprawności intelektualnej, która do takiego udowadniania jest konieczna, ale poprzez fakt, że oto prawda jest z nimi, jest po ich stronie, że mogą być jej rzecznikami. Dbają o zachowanie podrzędności w stosunku do niej, argumentują tylko tyle ile to konieczne, bo fakt przecież obroni się sam. Jeśli chodzi o poglądy, to co innego – w tym temacie prości ludzie potrafią unieść się emocjami, uprawiać karkołomną retorykę, przekonywać. Prawdę jednak traktują oni jak zwierzęta – jawi się im ona zasadniczo jako ten sam rodzaj bytu – nie boją się złapać jej za skórę na karku jak kota i postawić przed rozmówcą. Pojęcie szacunku wobec niej nie istnieje bo nie jest kwestią umowną czy dyskusyjną – prawdy nie można nie szanować, a jaka jest każdy widzi.


A czy my wiemy jaka ona jest? Czym jest ona dla nas – ludzi potencjalnie studiujących, a przynajmniej mających taką możliwość a więc na skutek przejścia systemu edukacji już nie tak jednoznacznie „prostych” a raczej „wykształconych z dużych ośrodków” (obydwie kategorie umowne, rozumiane mam nadzieję instynktownie, informacyjne, nie wartościujące)? Na to pytanie nam również trudno odpowiedzieć, ale pewien stosunek do niej wyraża się w naszym zachowaniu. Mówimy o niej inaczej. Opisujemy świat z dystansem, spokojem, pewni własnej wiedzy (Wiedzy wynikającej nie z bezapelacyjnej, w pełni obserwowalnej natury faktu, świata, prawdy a raczej trafności naszych interpretacji i opisów), bez wstydu w przypadku jej braku – z pomocą zawsze mogą nam przyjść nowoczesne technologie. Zawsze możemy sięgnąć po fragmenty prawdy. Skatalogowane, cyfrowo przetwarzane, zamienione w towary, oblepione etykietami, podawane sprawnie w odmierzonych porcjach, poręczne, służebne. Jedną z wielu form owej, mogą być studia właśnie. Przez pewien lekceważący stosunek zarówno prawda jak i docieranie do niej stało się po pierwsze łatwe, albo za takie uważane, po drugie zaś zinstytucjonalizowane oraz bezmyślne. Brak nam – niech to śmiesznie zabrzmi, niech zabrzmi naiwnie! – namiętności co do prawdy oraz co do dążenia do niej, zgłębiania jej. Tym sposobem studiować z synonimu poznawania prawdy i zgłębiania jej stało się swoim przeciwieństwem, sytuacją, w której prawda zostaje dla nas wyselekcjonowana, nam podsunięta i nagięta do utylitarnych celów.


Zdaję sobie sprawę, że świat, w którym wyższe kształcenie podejmują jedynie osoby kierujące się dobrem intelektualnym i pasją jest utopią. Wykształcenie stało się towarem, argumentem jedynie na dzikim rynku pracy i zdobywania takich argumentów nie można nikomu zabronić. Niemniej jednak obudzenie na powrót samoświadomości ucznia (na każdym poziomie nauki, nie tylko w szkole średniej czy wyższej!), zrozumienie procesów kształcenia i obudzenie pogłębionej  refleksji nad własną refleksją wydają się  być zadaniami kluczowymi dla higieny życia intelektualnego i uratowania instytucji wyższej uczelni od totalnej kompromitacji. Zacznijmy studiować zamiast tylko studiować.